Rozmowa Marka Bobera z Piotrem Plebankiem, "Kurier Chicago"
6-12 maja 2011
- Powiedz coś o sobie. Ile masz lat?
- Za kilka dni kończę 53 lata.
- Kim jesteś? Co robisz?
- Przez czternaście i pół roku (od 1984) pracowałem w
różnych szkołach jako nauczyciel historii. Wykorzystywałem
całą moją wiedzę historyczną z "drugiego obiegu". Nie mogłem
też się powstrzymać od komentarzy w pokoju nauczycielskim i
dlatego często zmieniałem miejsce pracy. Od dwunastu lat
jestem pracownikiem samorządowym.
- Czy miałeś jakieś związki z opozycją przede 1989?
- Gdzieś koło roku 1980 zacząłem interesować się opozycją
antykomunistyczną. Przeżywałem emocjonalnie Karnawał
Solidarności. Popierałem Związek sympatyzując jednocześnie z
KPN. W Konfederacji podobało mi się nazywanie rzeczy po
imieniu. Dużą rolę w moim życiu odegrał stan wojenny.
Pamiętam, że wtedy myślałem, że należy zrobić powstanie (śmiech).
Starałem się uczestniczyć we wszystkich demonstracjach
solidarnościowych. Do Konfederacji wstąpiłem dopiero w
kwietniu 1988 roku. Działaczka Solidarności w szkole, w
której pracowałem, zapoznała mnie z Krzysztofem Królem. Od
tej pory włączyłem się całym sercem w działalność KPN.
- Co skłoniło Cię do napisanie książki „SB wobec
Leszka Moczulskiego w latach 1969-1977”?
- Przeżyłem szok, gdy 4 czerwca w 1992 roku padło ciężkie
oskarżenie wobec lidera Konfederacji. Z jednej strony ci
działacze KPN, którzy widzieli teczki, stwierdzili, że
materiały na podstawie których sformułowano oskarżenie, są
niewiarygodne, z drugiej - oskarżenie jest powtarzane przez
kilkanaście lat, przez pewną grupę ludzi, a żaden historyk,
ani dziennikarz nie zajął się gruntowną analizą teczek, na
podstawie których padło to oskarżenie.
- Po co, skoro jest wyrok sąd lustracyjnego, który
zdaje się zamykać sprawę?
- Proces lustracyjny Leszka Moczulskiego był nierzetelny, co
potwierdził właśnie Europejski Trybunał Praw Człowieka w
Strasburgu. Wyrok sądu lustracyjnego niczego więc nie
przesądził.
- Czy brałeś udział w procesie lustracyjnym
Moczulskiego, czy też znasz sprawę jego lustracji z drugiej
ręki?
- Nie pamiętam już jak przyszedłem na pierwszą rozprawę,
ponieważ ani lustrowany, ani nikt z Konfederacji (już w
schyłkowym okresie działalności) specjalnie do tego nie
zachęcał. Musiało to być w roku 2001. Nawet nie byłem na
ogłoszeniu pierwszego wyroku, który był dla Leszka
Moczulskiego korzystny. Pamiętam, że akurat sędzia się
rozchorował i ogłoszenie wyroku nastąpiło już po wyborach (czy
to był przypadek?). Moczulski kandydował wtedy do Senatu z
Krakowa. Potem zacząłem już chodzić na rozprawy
systematycznie. Zwalniałem się z pracy albo brałem dzień
urlopu.
- Czy dużo osób brało udział w tych rozprawach?
- Na rozprawach, na ławach publiczności było kilka osób,
przeważnie ktoś z rodziny lustrowanego, niekiedy byłem sam.
Dziennikarze pojawiali się zwykle tylko kiedy miał zapaść
wyrok. Na rozprawach mówił przeważnie Moczulski, a sędziowie
i Rzecznik Lipiński milczeli. Tylko na niektórych rozprawach
widziałem obrońców - mecenasa de Virion, w późniejszym
czasie Piotra Andrzejewskiego a w końcu Pawła Rybińskiego.
Przypuszczam, że lustrowany wolał bronić się sam.
- Jak zeznawali świadkowie?
- Świadkowie z dawnej opozycji zeznawali na korzyść
lustrowanego. Pani Mochecka (jeśli nie przekręcam nazwiska),
Emil Morgiewicz, Restytut Staniewicz, Jan Dworak, Adam
Wojciechowski, w późniejszym czasie Romuald Szeremietiew.
Nie byłem na rozprawie kiedy zeznawał Mirosław Chojecki, ale
jak się dowiedziałem, również zeznawał korzystnie dla
Moczulskiego. Na tym tle bardzo nieprzyjemnie kontrastowały
zeznania Andrzeja Czumy, który jednak nie przedstawił
żadnych dowodów przeciwko lustrowanemu, a wskazywał na
negatywne, jego zdaniem, cechy charakteru lustrowanego.
Zeznań byłych esbeków nie znam, gdyż kiedy miał zeznawać
któryś z dawnych funkcjonariuszy SB, zmuszano publiczność do
opuszczenia sali.
- Jak zachowywali się sędziowie i oskarżyciel?
- Widziałem zachowania sędziów niechętne lustrowanemu,
niekiedy wręcz wrogie. Zauważyłem też niepoważne reakcje
asystenta Rzecznika Lipińskiego, Wojciecha Sawickiego (obecnie
jeden z wicedyrektorów w IPN-ie), który np. ujawniał
zadowolenie kiedy lustrowany się zdenerwował.
- Dlaczego proces trwał tak długo?
- Rozprawy trwały zwykle 1-2 godziny i odbywały się co jeden
lub co kilka miesięcy. Na kolejnych rozprawach miałem
wrażenie, że sędziowie w nieskończoność przedłużają sprawę,
która jest już jasna. Dlatego zbulwersowało mnie, kiedy
przeczytałem w książce Cenckiewicza i Gontarczyka o Wałęsie,
że to Moczulski "przyjął taktykę przedłużania w
nieskończoność procesu lustracyjnego" i "taktyka ta okazała
się skuteczna"...
- Trybunał w Strasburgu uznał, że naruszono prawo
lustrowanego do obrony i zasadę równości stron. Czy jako
obserwator procesu dostrzegałeś jakieś nieprawidłowości
postępowania?
- Nie jestem prawnikiem. To, że lustrowanemu utrudniano
dostęp do pewnych materiałów wiedziałem od lustrowanego, czy
od jego obrońcy. Ważniejsze wydawało mi się co innego -
tendencyjne podejście sędziów do dowodów, przede wszystkim
do ekspertyz grafologicznych podpisu.
- O co chodziło?
- W moim przekonaniu ekspertyzy podpisów pod raportami „Lecha”,
znajdującymi się w teczce pracy agenta, powinny być
kluczowymi dowodami w sprawie. Samo to, że tylko jeden
podpis nadawał się do ekspertyzy, jest już trochę dziwne.
Przecież rzekoma współpraca miała trwać ponad siedem lat.
Ekspertyza zlecona przez sędziego Bareję dała jednoznaczny
wynik: "Podpis nie został nakreślony przez Leszka
Moczulskiego". Po odwołaniu się Rzecznika Lipińskiego i
wznowieniu procesu grafolog stwierdził, że
prawdopodobieństwo, iż podpis został złożony przez
Moczulskiego jest "najmniejsze z możliwych" i to tylko w
takim przypadku jeśli lustrowany "sfałszował własny podpis".
Tymczasem tą najmniej prawdopodobną możliwość sędziowie
uznali za pewnik, gdyż – jak napisano w uzasadnieniu – jeden
z funkcjonariuszy SB zeznał, że lustrowany złożył ten podpis
w jego obecności.
- Czy w teczkach „Lecha” istnieją jakikolwiek inne
podpisy, które zostały złożone z pewnością ręką Leszka
Moczulskiego?
- W teczce pracy – nie. Natomiast w teczce personalnej są
dwa takie dokumenty. Jeden został złożony pod "Memoriałem" –
oficjalnym tekstem Leszka Moczulskiego z grudnia 1976 roku.
Jeden egzemplarz tego dokumentu Moczulski przekazał
kierownictwu PZPR (do którego ten tekst był skierowany). I
właśnie ten egzemplarz znajduje się w teczce personalnej „Lecha”.
Drugi dokument opatrzony z pewnością podpisem Moczulskiego,
to pokwitowanie odbioru 1000 złotych z 31 grudnia 1975. W
treści tego dokumentu nie ma niczego, co mogłoby wskazywać,
że chodzi o pokwitowanie wystawione dla SB, podpisane przez
tajnego współpracownika. Dokument jest obcięty u góry, czego
sąd nie kwestionował i podpisany nazwiskiem Moczulskiego (a
nie pseudonimem). Lustrowany twierdzi, że jest to
przerobione pokwitowanie z zabawy sylwestrowej w klubie
żeglarskim „Horyzont”, które wpadło w ręce SB przy okazji
późniejszego przeszukania. Górna część dokumentu, która na
to wskazywała, prawdopodobnie z tego powodu została odcięta.
Poza tym dokument pierwotnie był podziurkowany innym
dziurkaczem, niż sąsiednie dokumenty, czego ślady są
widoczne gołym okiem. Także paginacja stron wskazuje, że
dokument ten został włączony do akt później, niż sąsiednie
dokumenty. Jedyną wskazówką, że ten dokument ma związek ze
współpracą z SB, są odręczne adnotacje esbeków, z których
wynika, że to pokwitowanie od TW „Lecha”. Ale rodzą się
kolejne wątpliwości. Dlaczego dokument nie jest podpisany
pseudonimem ? Dlaczego nie ma notatki ze spotkania oficera
prowadzącego z agentem tego dnia? Wszystkie te wątpliwości
sąd rozstrzygnął na niekorzyść lustrowanego w oparciu o
zeznania byłych funkcjonariuszy SB.
- Sąd lustracyjny w uzasadnieniu stwierdził, że
Leszek Moczulski przyjmował od Służby Bezpieczeństwa
wynagrodzenie za współpracę. Na jakiej podstawie oparto
takie stwierdzenie?
- W teczce personalne znajdują się rachunki ze sklepów (które
są dowodem jedynie tego, że określony towar został w sklepie
zakupiony przez jakiegoś esbeka) i adnotacja oficera SB, że
tego a tego dnia wręczył „Lechowi” prezent. Wszystko to
opiera się jednak na dokumentach wytworzonych przez SB,
których autentyczność jest potwierdzona zeznaniami esbeków
na procesie lustracyjnym. Nie ma oczywiście jakichkolwiek
pokwitowań odebrania tych prezentów przez „Lecha”.
- Podsumowując można powiedzieć, że w teczkach „Lecha"
nie ma ani jednego dokumentu, będącego dowodem współpracy z
SB i potwierdzonego podpisem Leszka Moczulskiego?
- Nie ma.
- A zobowiązanie do współpracy?
- W teczce personalnej „Lecha” znajduje się koperta
zatytułowana „zobowiązanie do współpracy”, która jest pusta.
Paginacja stron i spis treści wskazują, że została ona
dołączona do teczki później, niż inne dokumenty.
- W takiej sytuacji dowodami potwierdzającymi
autentyczność teczki „Lecha” mogły być zeznania świadków...
- Były dwie grupy świadków: działacze dawnej opozycji oraz
byli funkcjonariusze SB. Wszystkie zeznania byłych
opozycjonistów były dla lustrowanego korzystne (nawet
niechętnego mu Andrzeja Czumy). Jednak sąd nie dał wiary tym
świadkom. Za wiarygodnych świadków uznano natomiast byłych
funkcjonariuszy SB, którzy na dodatek zeznawali na
utajnionych rozprawach. Kiedy przeczytałem uzasadnienia
dwóch kolejnych skazujących wyroków, to stwierdziłem, że dla
sędziów kluczowe były właśnie zeznania byłych
funkcjonariuszy SB.
- Czy treść rzekomych donosów „Lecha” koresponduje z
działaniami Leszka Moczulskiego w latach 1969-1977? Jak
wiemy w 1973 Leszek Moczulski wygłosił w Poznaniu wykład „Obowiązek
naszego pokolenia”, który stanowił symboliczną cezurę w jego
życiu i oznaczał przejście do półjawnej działalności
opozycyjnej. W 1974 powstał w ramach nurtu
niepodległościowego (tego z małych liter) Konwent. Potem
były prace programowe przygotowujące powstanie ROPCiO. Czy
mamy w teczkach „Lecha” informacje o tych działaniach Leszka
Moczulskiego oraz o ludziach, z którymi intensywnie wówczas
współpracował?
- Nie znalazłem w teczkach TW "Lecha " pojęcia nn-u (do
którego Moczulski należał przez cały okres rzekomej
współpracy, co potwierdzili świadkowie na procesie) ani NN –
u (który formalnie powstał w marcu 1977, ale prace nad jego
utworzeniem trwały od przełomu lat 1975 i 1976). Kilka razy,
gdy idzie o lata 1975-1976 jest mowa o Emilu Morgiewiczu (uczestniku
„Ruchu” na przełomie lat 60. i 70., członku KOR-u) głównie o
tym że szuka pracy w redakcji "Stolicy". W kilku notatkach z
tego okresu jest mowa o gen. Abrahamie: że urządził imieniny,
na których nie było mowy o polityce, że był obecny na Jasnej
Górze w maju 1976, że chce przekazać jakieś materiały do
opublikowania w oficjalnej prasie. Nie ma jednak mowy o
znajomości Moczulskiego z Abrahamem, która trwała od wielu
lat. Nie ma mowy o tym, że 3 maja 1976 Abraham i inni
kombatanci złożyli ordery Virtutti Militari jako vota na
Jasnej Górze i otrzymali medale Pro Fide et Patria. Medal
taki otrzymał także Moczulski, jako jedyny, który nie był
odznaczony orderem Virtutti Militari, co było formą
wyróżnienia go przez środowiska kombatanckie. Rozmawiałem z
paulinem, księdzem Rakoczym, który potwierdził wszystkie te
informacje, o których nie ma mowy w teczkach „Lecha”. W
innej notatce jest mowa o pogrzebie Generała, ale nie ma
informacji, że jednym, z tych, który przemawiał nad Jego
grobem był Leszek Moczulski i że było to bardzo ostre
wystąpienie, zapowiadające przejście Moczulskiego do jawnej
opozycji. W najobszerniejszych notatkach, datowanych na
styczeń - marzec 1977 (Leszek Moczulski przyznaje, że w tym
czasie był kilkakrotnie przesłuchiwany przez esbeka w
kawiarniach, gdyż od grudnia 1976 SB zaczęła podejrzewać go
o działalność opozycyjną), często jest mowa o KOR-ze,
głównie krytycznie - zwłaszcza o Kuroniu. Nie ma natomiast
ani wzmianki o rozmowach działaczy NN-u z KOR-em, w których
uczestniczył Moczulski. O Programie 44 (którego autorem był
Moczulski) są wzmianki w tych notatkach, nie wiadomo jednak,
kto go napisał. Nazwa Ruch Obrony Praw Człowieka – pada na
cztery dni przed powstaniem ROPCIO. Nie dowiadujemy się
jednak z tych notatek, kto będzie tworzył Ruch, kto będzie
stał na jego czele, ani szczegółów organizacyjnych czy
programowych. A przecież Leszek Moczulski został obok
Andrzeja Czumy jednym z dwóch rzeczników Ruchu i to on (wraz
z Adamem Wojciechowskim i Wojciechem Ziembińskim) ogłosił 26
marca 1977 na jawnej konferencji prasowej w mieszkaniu
Antoniego Pajdaka powstanie ROPCiO). Płk Maj, podaje w
notatkach, że rzekomy „agent” podał mu nazwiska swoich
czterech współpracowników - Romualda Szeremietiewa,
Restytuta Staniewicza, Andrzeja Szomańskiego i Ryszarda
Zielińskiego (byli to członkowie Konwentu nn, jednak nazwa
ta w papierach SB nie pojawia się). Jak wynika z relacji płk
Maja, rzekomy agent nie chce nic bliżej powiedzieć o tej „grupie
pięciu”. Kilka razy pojawiają się ogólnikowe wzmianki o
Andrzeju Czumie, prawdopodobnie w wyniku pytań esbeka, na
które „Lech” odpowiada np. "możliwe, że Czuma coś tam robi...".
Więcej na ten temat oraz na inne tematy, związane z tym
zagadnieniem znajdzie czytelnik w mojej książce. Są tam
także skany kilkudziesięciu dokumentów wytworzonych przez
SB, zarówno z teczki „Lecha”, jak i z innych teczek.
- Bardzo dziękuję za rozmowę.
***
Recenzja Mirosława Lewandowskiego (na Forum Polonus)
Ukazało się wreszcie pierwsze krytyczne
opracowanie zachowanych papierów Służby Bezpieczeństwa,
dotyczących rzekomej współpracy Leszka Moczulskiego z SB.
A w zasadzie nie pierwsze, lecz drugie. Autorem pierwszego
opracowania na ten temat jest bowiem sam Leszek Moczulski,
który w roku 2001 opublikował obszerną „Lustrację”,
opatrzoną podtytułem: „Rzecz o teraźniejszości i przeszłości”.
Sprawie tej poświęciliśmy także (wraz z Maciejem
Gawlikowskim) trochę miejsca w książce „Prześladowani,
wyszydzani, zapomniani... Niepokonani. ROPCiO i KPN w
Krakowie 1977-1981” (podrozdział „Czy Moczulski
współpracował z SB”, s. 31-43).
Jak widać sprawa interesuje wyłącznie środowisko
konfederackie. Niezależni historycy nie przejawiają żadnego
zainteresowania tą sprawą. Co warto podkreślić, dotyczy to
także historyków zatrudnionych w Instytucie Pamięci
Narodowej, który ustawowo jest przecież zobowiązany do badań
nad najnowszą historią Polski. „Odpuszczenie” tej sprawy
pozostaje w sprzeczności z deklarowanymi celami Instytutu,
który – pod kierunkiem tragicznie zmarłego Janusza Kurtyki -
wiele uwagi poświęcał odkłamywaniu historii nurtu
niepodległościowego z okresu bezpośrednio powojennego („Żołnierze
wyklęci”).
Książka Piotra Plebanka (która, na co warto zwrócić uwagę,
ukazała się nakładem własnym autora) składa się z dwóch
części: analizy oraz wyboru dokumentów.
Część pierwsza obejmuje 10 krótkich rozdziałów.
Autor szczerze przestawił motywy, którymi kierował się
przystępując do pisania książki („Dlaczego ja? Dlaczego ten
temat?”). Ten krótki tekst, pełniący role wstępu, opatrzony
jest symboliczną datą - 11 listopada 2009. Dzień Święta
Niepodległości i rok, w którym minęło 30 lat od założenia
KPN.
Kolejne trzy rozdziały w sposób przejrzysty i jasny
prezentują materiał zebrany w teczkach tajnego
współpracownika SB o pseudonimie „Lech” („Struktura teczki
personalnej TW >Lecha<”, „Treść teczki personalnej TW >Lecha<”,
„Treść teczki pracy TW >Lecha<”).
W dalszej część pracy Piotr Plebanek przedstawił wątpliwości,
oparte wyłącznie na analizie zachowanych materiałów SB
dotyczących TW „Lecha” („Wątpliwości – sprawa podpisów”, „Wątpliwości
– lojalność >agenta<”).
Następne dwa rozdziały poświęcone są analizie innych
materiałów SB: SOR „Oszust” (przeciwko Leszkowi Moczulskiemu)
i SOR „Oszuści” (przeciwko KPN), SOR „Omega” (przeciwko
Emilowi Morgiewiczowi), SKE „Dziadek” (przeciwko gen.
Romanowi Abrahamowi), LK „Centrum” (chodzi o mieszkanie, w
którym miały odbywać się niektóre spotkania „Lecha” z
oficerami SB). Autor zestawił te akta z teczkami „Lecha” a
także z wiedzą na temat opozycyjnej działalności Leszka
Moczulskiego zarówno przed jak i po 1977 roku.
Przedostatni rozdział poświęcony jest procesowi
lustracyjnemu („Oczami sędziów i oskarżycieli”). Ostatni -
to podsumowanie analizy.
Całość analizy zawiera się w niespełna 60 stronach, nie jest
więc zbyt obszerna. A czyta się ją łatwo, gdyż jest napisana
jasnym językiem, w sposób bardzo przejrzysty i zrozumiały.
Druga część książki to wybrane dokumenty z omawianych w
pracy materiałów SB (a więc przede wszystkim z teczek „Lecha”;
niestety opis tych dokumentów zamieszczono nie pod skanami,
ale dopiero na samym końcu publikacji), listy autora do
kilku redakcji („Nasza Polska”, „Radio Plus”, „Głos”)
dotyczące lustracji Leszka Moczulskiego oraz krótka
korespondencja mejlowa autora ze Sławomirem Cenckiewiczem,
dotycząca tej sprawy.
Całość (obie części to niespełna 200 stron) opatrzona jest
indeksem nazwisk oraz krótką bibliografią.
Autor nie kryje swoich związków z Konfederacją Polski
Niepodległej, jednak książka napisana jest bardzo rzetelnie,
bez propagandowego zadęcia. Nie zostały pominięte żadne
niewygodne argumenty czy mogące kompromitować Leszka
Moczulskiego dokumenty. Przeciwnie autor stara się „brać
byka za rogi” i wiele miejsca poświęca na dokładne
przedstawienie właśnie tych kluczowych spraw: podpisów
Leszka Moczulskiego na dokumentach SB, obciążających Leszka
Moczulskiego zeznaniach Andrzeja Czumy, argumentach sądu
lustracyjnego.
A jakie są wnioski? Autor nie ukrywa swojej oceny
analizowanych materiałów, ale przecież czytelnik może sam
zweryfikować rozumowanie autora. Książka zawiera bowiem
obszerny wybór dokumentów, które taką weryfikacje
umożliwiają. I to jest moim zdaniem największa zaleta tego
opracowania – możliwość samodzielnej analizy przez każdego
czytelnika w oparciu o zaprezentowane źródła. Jest to więc
zupełne zaprzeczenie tego, z czym mieliśmy do czynienia
dotychczas, gdy raczono opinię publiczną krótkimi,
kategorycznymi ocenami niepopartymi wiedzą źródłową, co
dawało szerokie pole dla bujnej wyobraźni (i – dodajmy –
także dla złej woli).
Drugą zaletą tej książki jest jej przystępność i prostota.
Każdy czytelnik, rzeczywiście zainteresowany poznaniem
prawdy, może po godzinnej lekturze wyrobić sobie własne
zdanie na temat relacji między Leszkiem Moczulskim a SB w
latach 1969-1977, a jeżeli zechce dokładniej analizować
załączone dokumenty, to zajmie mu to jeszcze dodatkowo
kilkadziesiąt minut.
Nie jestem naiwny i mam świadomość, że nie wszyscy, którzy
kategorycznie wypowiadają się i będą się wypowiadać w
sprawie współpracy Leszka Moczulskiego z SB, książkę tę
przeczytają. Jeżeli jednak tego nie zrobią (a przecież nie
wymaga to dużego wysiłku), trudno będzie im obronić swoje
kategoryczne opinie w dyskusji. A jeśli przeczytają, to
dyskusja przestanie być abstrakcyjna (jak do tej pory) i
będzie mogła skupić się na konkretach. Z pożytkiem dla
wszystkich, a przede wszystkim z pożytkiem dla prawdy, czy
może raczej (użyję patetycznego określenia, ale przecież
sprawa ma pierwszorzędne znaczenie) dla Prawdy – tej przez
duże „P”. Jeżeli w dzisiejszych czasach, naznaczonych gorącą
PO-PiSowską wojną, to staromodne pojęcie kogokolwiek
obchodzi...
***
Chroń mnie Panie od takich przyjaciół… - recenzja Michała
Kurkiewicza (na historycy.pl)
Dawny KPN-owiec Piotr Plebanek postanowił przyjść w sukurs
historycznemu wodzowi Konfederacji Leszkowi Moczulskiemu w
jego kłopotach lustracyjnych.
Przejrzał więc teczkę TW „Lecha”, nie uwierzył w sporządzony
30 sierpnia 1969 przez bezpiekę raport z pozyskania tajnego
współpracownika ps. „Lech”, gdzie stoi jak byk, że chodzi o
obywatela Leszka Moczulskiego, widział (datowany 1 IX 1969)
kwestionariusz z personaliami tajnego współpracownika, gdzie
też figuruje Leszek Moczulski. Widział postanowienie o
rozwiązaniu współpracy z TW „Lechem” gdyż w lutym 1977 roku
SB uznała, że nie jest on lojalny. Widział wreszcie
doniesienie TW „Lecha” – nader wnikliwą i obszerną,
zanotowaną przez esbeka charakterystykę ważniejszych
dziennikarzy „Stolicy ” z 24 X 1969. Nawiasem mówiąc to
interesujące jak TW „Lech” charakteryzuje kierownika działu
historycznego pisma Leszka Moczulskiego: „…Od 1961 w >>Stolicy<<.
Przyczynił się do gruntownej zmiany profilu materiałów
historycznych >>Stolicy<< eliminując znacznie natłok
materiałów gloryfikujących AK (co konsekwentnie czynił jego
poprzednik – Bartoszewski) wprowadzając na to miejsce przede
wszystkim popularyzację z wojny 1939 r., GL i AL oraz
tradycji rewolucyjnych i robotniczych Warszawy. …” (Pogratulować
zręczności; w jednym zdaniu pochwała własnej osoby i
jednoczesny donos na redakcyjnego poprzednika Władysława
Bartoszewskiego!) Tak samo Plebanek widział „Memoriał”
Moczulskiego, datowany 21 XII 1976 r. – to wcale
inteligentna analiza sytuacji w kraju… przekazana bezpiece.
Mało tego; autor opublikował te wszystkie dokumenty,
niestety bardzo niechlujnie, bo są to skany nader słabej
jakości, ledwo czytelne.
Plebanek komentuje je, opisuje kolejne rozprawy w procesach
lustracyjnych Moczulskiego, a na koniec dochodzi do wniosku,
że dokumenty TW „Lecha” bezpieka spreparowała w latach 80,
kiedy to przywódca KPN siedział w więzieniu. Po to, żeby go
skompromitować. Teoretycznie jest to możliwe, ale skąd Piotr
Plebanek to wie, ani jak przebiegało jego wnioskowanie –
tego już nie pisze.
Faktem jest, że Moczulski w II połowie lat 70. najpierw
współzakładał ROPCiO, a potem tworzył KPN (i już za to ma
swoje miejsce w historii). Natomiast ścieżki, którymi
dochodził do tych bohaterskich działań były nader pokrętne.
A jego związki z systemem policyjnym PRL wcale nie zaczęły
się w czasach Moczarowskich tylko dużo wcześniej. Nader
ciekawe informacje o nich podaje autor książki „Sprawa
Henryka Hollanda” Krzysztof Persak. Oto w 1956 roku z
Moczulskim zaprzyjaźnił się zredukowany ubek Zbigniew
Witrowy. Namówił go napisania tekstu o krzywdzie zwalnianych
wtedy funkcjonariuszy UB. I rzeczywiście Moczulski
opublikował w ostatnim numerze „Walki Młodych” z 1956 roku
tekst pod pseudonimem Jerzy Wiatr.(!). Tekst był
zatytułowany „O ludziach z UB – spokojnie”. Autor ujmował
się za „uczciwymi” funkcjonariuszami UB niskiego szczebla,
którzy w przeszłości mieli być terroryzowani przez „garstkę
zwyrodnialców”. Argumentował, że chociaż za zbrodnie UB
ponosi odpowiedzialność tylko grupa najwyższych przełożonych,
odium niesprawiedliwie spada na wszystkich funkcjonariuszy.
„W imię czego dzieje się krzywda wielu uczciwym, oddanym bez
reszty partii i socjalizmowi ludziom?” – pytał „Jerzy Wiatr”
i apelował, by „przywrócić dobre imię tym wszystkim
pracownikom Bezpieczeństwa Publicznego, którzy działali
zgodnie ze swoim sumieniem”. Nawiasem mówiąc miesiąc później
„Walka Młodych” zamieściła list prawdziwego Jerzego J.
Wiatra, który napisał, że to nie on jest autorem tego
specyficznego tekstu.
Przypadek Moczulskiego wcale zresztą nie jest taki rzadki; w
PRL było wielu chwalców czy współpracowników reżimu, którzy
później zostali działaczami opozycji i jako tacy podlegali
najróżniejszym represjom. Szkoda, że obrońca lidera KPN nie
chce przyjąć do wiadomości, że jego bohater nie zawsze był
spiżowym pomnikiem. Jeszcze bardziej szkoda, że nie pozwala
mu się zmienić… na lepsze.
|