|
|
|
|
||
Gra na dwóch fortepianach.
Półlegalna i całkiem nielegalna konspiracja niepodległościowa w PRL.
|
Francji najpierw chciał stworzyć obóz koncentracyjny dla piłsudczykowskich oficerów w Maroku, potem stworzył taki obóz w Cerizay (siedział tam szef lotnictwa Ludomił Rayski, siedział Dąb – Biernacki, tylko dlatego, że byli piłsudczykami). Potem w Anglii wsadził swoich rywali na Wyspę Węży. Nie ta klasa, nie ten charakter. Czcimy go, bo zginął tragicznie, ale to nie zmienia faktu, że ten człowiek nie zasługuje na cześć, co najwyżej na pamięć. Jest jeszcze jeden problem. Biografie ludzi wielkich to już gotowe książki, tyle że jeszcze nie napisane. Biografie napisane - to odpowiedzi na pytania, które my zadaliśmy swoim bohaterom. Któryś z filozofów powiedział, że odpowiedzi są ważne dopóty, dopóki ważne są pytania. My dzisiaj wpisujemy w biografię Piłsudskiego, nasze pytania – okresu walki z PRL i początków III RP. Każde kolejne pokolenie, jeszcze przez wiele lat będzie go miało o co pytać. Wiedza o działalności spiskowej i organizacyjnej Piłsudskiego, wiedza o jego sztuce wojennej, dzięki której ocalił niepodległość nie tylko Polski, ale przynajmniej połowy Europy – to wszystko było w PRL a po części w III RP zakazane, nie zdawaliśmy sobie sprawy nawet z naszej niewiedzy. Moja książka to jakby wstępne rozpoznanie. W porównaniu do tego co powinienem wiedzieć ta książka powinna być dwa razy grubsza! |
Jak na razie to nie spotkałem większego opracowania, a w dodatku nie spotkałem też polemiki z tym dziełem.
- Dlatego, że ja właśnie starałem się odnotowywać to, co wiemy na pewno.
Trudno z tym polemizować. A poza tym, jak już złośliwie wspomniałem,
aktualna kadra uczelniana jest za głupia. Mam nadzieję, że za parę lat
zostanie jednak wykształcone pokolenie, które napisze swoją książkę o
Piłsudskim, każde pokolenie musi mieć swoją. Ich sytuacja jest łatwiejsza.
Nie wiem, czy to lepiej, czy gorzej. Ja miałem i problemy z dostępem do
źródeł i z publikowaniem badań. Najpierw szalała cenzura...
A drugi obieg? Kiedy zacząłeś pisać o Piłsudskim?
- Zacząłem od wierszy, jeszcze w szkole. Miałem taki wieczór, dokładnie w 18
urodziny. Prowadził Jurek Hnatyszyn. Potem któryś z wierszy włączyłem do
książki „Józef Piłsudski. Myśli, mowy i rozkazy”. Potem powstały dwa dramaty
– "Czarny pierścień" i "Żelazne kwiaty". A monografia powstawała niejako
ponad, jako dopełnienie działalności podziemnej. W ramach akcji
konfederackich, najpierw Konfederacji Nowego Romantyzmu, potem Konfederacji
Polski Niepodległej
Z Konfederacji do Konfederacji… Jeździłem z tajnymi wykładami o Piłsudskim.
Potem miałem cykl regularnych wykładów dla nauczycieli w Wałbrzychu, potem
znów w Płocku, w Pabianicach i Łodzi. Tam organizatorem był płk Józef
Szostak, „Filip”, do którego woziła mnie Lena Szatkowska. I po którymś
wykładzie płk Szostak, namówił mnie na pisanie biografii Marszałka. Druk
organizował Andrzej Ostoja-Owsiany. Parę rzeczy mi podpowiedział. On pisał
wtedy, też dla podziemia o roku 1920. Przysiadłem fałdów i napisałem
pierwszą książkę o Piłsudskim pod prostym tytułem „Józef Piłsudski”. Andrzej
wydał mi to w 1984 roku. Niestety pułkownik nie doczekał, umarł na początku
1984. Był po 80-tce, spędził parę lat w PRL-owskim więzieniu... Wykładałem
też o Piłsudskim w ramach naszego Uniwersytetu Lotnego, książka zaczęła się
rozrastać, miała ukazać się w 1988 roku jako „Filozofia czynu” – ukazała się
zmasakrowana przez cenzurę, bo cenzura wciąż jeszcze działała. Wtedy
wpadliśmy na pomysł, by to, co cenzura zdjęła trochę zaokrąglić literacko i
wydać w podziemiu przez KPN, ale tę historię znamy obaj – to ty wtedy
wyszedłeś z pudła i zacząłeś odbudowywać wydawnictwo a ja się załapałem.
Najpierw wyszedł wybór z pism Piłsudskiego a potem moja książka.
No, mieliśmy z nią trochę przygód.
- Myślę, że warto o nich powiedzieć i przy okazji wyjaśnić ciągnące się już
ponad 20 lat nieporozumienie. W różnych bibliografiach można znaleźć, że
książka miała dwie części i dwa wydania. Podział na części był prosty. To co
przeszło przez cenzurę ukazało się legalnie, pod tytułem „Filozofia czynu”,
a to, co zdjęła cenzura trochę zaokrągliłem i wyszło jako „Człowiek pośród
legend” w takiej samej brązowej okładce. Na „Filozofii czynu” była rzeźba
Wittiga, a na „Człowieku pośród legend” – rzeźba Laszczki. Po pewnym czasie
zabrakło brązowej farby i resztę z Laszczką drukowano w czarnej okładce,
stąd w bibliografiach piszą czasem o dwóch podziemnych wydaniach. Tymczasem
było jedno wydanie, tylko w dwóch kolorach i z dwoma datami, bo w
międzyczasie przyszedł nowy rok.
W 1989 wyszedł – dla odmiany legalnie - „Józef Piłsudski. Myśli, mowy i rozkazy", w moim opracowaniu (nawet z wierszem „Śmierć Piłsudskiego”) w rekordowym nakładzie 170 000 egzemplarzy, słownie - sto siedemdziesiąt tysięcy! Rekord do dziś nie pobity. Od razu uprzedzam pytanie, dostałem tylko zwrot kosztów, także za maszynistkę, która pisała ekspresowo, dochód z tego wyboru miał iść w całości na dwie pozycje: na druk połączonej z obu części monografii „Marzyciel i strateg” i na druk mojej historii polskiej filozofii. Obie pozycje były gotowe, obie zapowiedziane. I to był błąd. Odsłoniliśmy się – więc cios padł. Do dziś nie wiem dokładnie jak to wszystko zostało rozbite, ale zostało. Pech chciał, że na krótko wyjechałem. Przez lata mnie nie wypuszczano na Zachód, więc jak zaproponowano mi stypendium – oczywiście pojechałem. Jak wróciłem, to już było pozamiatane - ani wydawnictwa, ani ludzi... Jakaś kafkowska sytuacja. Żadnej z tych książek nie wydałem. „Marzyciel i strateg” ukazał się dopiero w 1997 roku, no i teraz – prawie 20 lat później. A książka filozoficzna do dziś się nie ukazała, chociaż …
Przejdźmy do „Marzyciela i stratega”. Stwierdzasz że wszystkie ruchy
inicjowane przez Piłsudskiego miały podwójny, legalny, sformalizowany i
nielegalny, jakby grał na dwóch fortepianach, jednym legalnym drugim nie.
- Piłsudski wyznawał taką zasadę. Nie wiem czy to on sam wymyślił to
określenie, ale o grze na dwóch fortepianach mówiono w Galicji przed I
wojną. Piłsudski wykorzystywał legalny ruch strzelecki a pod spodem był już
Związek Walki Czynnej. Wyjazd niby na spotkanie bractwa kurkowego – a
zajęcia z wyzwalania Polski. Tak obydwie struktury służyły nauce
niepodległości. Bo Polaków, po latach niewoli i uległości, trzeba było
niepodległości uczyć.
Czy Ty uważasz, że to był ten moment, w którym powstał nurt
niepodległościowy, albo nurt piłsudczykowski mówiąc inaczej?
- Powiedzmy: nastąpił skok jakościowy. Nurt niepodległościowy, do którego i
my potem nawiązywaliśmy, przypomnę nn i NN, dla nas sygnowany nazwiskami
generała Abrahama, czy potem Leszka Moczulskiego, Ziembińskiego,
Motyczyńskiego, a potem przecież pokolenie twoje i Słomki, i Krzysia Króla -
ten nurt nie zaczął się w latach siedemdziesiątych. Ten nurt powstał już w
czasach Konfederacji Barskiej. To była ta prawdziwa Polska, niesiona potem
przez Legiony Dąbrowskiego, przez Powstanie Listopadowe, przez Powstanie
Dembowskiego w Krakowie i przez walki w Poznańskiem dwa lata później. Potem
przyszło Powstanie Styczniowe, masakra młodego pokolenia szlachty i nurt
niepodległościowy niemal wygasł. Piłsudski odbudował ruch niepodległościowy
z popiołów, poszukiwał nowych sił, odbudowywał przez przestawienie
socjalizmu z toru marksowskiego, internacjonalnego i klasowego, w jakimś
sensie roszczeniowego – na niepodległościowy (a więc zakładający nie
roszczenia a poświęcenie). Piłsudski odwołał się do nowej siły społecznej
jaką była - czy też w marzeniach ideologów socjalizmu miała być -
klasa robotnicza. Mówię - w marzeniach, bo w rzeczywistości ruch
socjalistyczny w Polsce został wymyślony przez szlachtę, która uważając się
za oficerów szukała żołnierzy do kolejnego powstania. Spośród autentycznych
robotników niewielu znalazło się w Legionach, ale już więcej w wojsku
broniącym przed najazdem sowieckim.
Zmiana jakościowa wprowadzona przez Piłsudskiego polegała, po pierwsze - na zmianie socjologicznej, po drugie – na zmianie pokoleniowej. Więc po pierwsze Piłsudski od lat 90-tych XIX wieku próbował odwołać się nie do szlachty, a do klasy robotniczej. Skończyło się to fiaskiem w 1905 roku, ale podziemie złączyło obie klasy w ponadklasowym nurcie niepodległościowym, w idei służby. A zmiana pokoleniowa - to odwołanie się do studentów, do młodzieży, do tych wszystkich kół PPS (potem „Strzelca”) na uczelniach, począwszy od Krakowa i Lwowa a na Szwajcarii skończywszy. To miało realny wykładnik: najwięcej składek płaciły koła studenckie, nie robotnicy. I ta strategia - stawiania na młode pokolenie - się sprawdziła. Jak popatrzymy na Strzelców, na Pierwszą Kadrową, a potem na kadrę oficerską Drugiej Rzeczypospolitej, to jest tam wielu, bardzo wielu młodych ludzi, studentów, wychowanków Piłsudskiego. Ten konflikt młodych idealistów z zawodowcami z austriackiej Kriegschule wypłynie w 1926 roku. Malczewski (czterodniowy minister Spraw Wojskowych u Witosa w maju 1926 roku), generał Rozwadowski, Zagórski to dawna kadra austriacka. Oni wcześniej służyli zaborcy. Nurt niepodległościowy to młodzi Strzelcy i ludzie z podziemia PPS. Ten wyznacznik pokoleniowy jest ważny. Ten nurt niepodległościowy, to potem młodzi chłopcy z Powstania Warszawskiego, "Sztuka i Naród", WiN i Żołnierze Wyklęci. Ten nurt, mimo represji, przetrwał. Akowcy, którzy przeżyli stalinowskie więzienia nie przestali myśleć o Polsce. Działali na ile mogli. Działała ich legenda. Abraham to bohater 1939 roku, wcześniej obrońca Lwowa. Matuszczyk i Motyczyński – Kedyw. A trzeba dodać, że Motyczyński był też w kręgu Henryka Józefskiego, który w 1953 roku został skazany na dożywocie za konspirację antykomunistyczną. Wyszedł w 1956 roku i znowu odbudowywał konspirację antykomunistyczną. To byli wspaniali ludzie! „Żelazne kwiaty” jak nazywał piłsudczyków Kaden Bandrowski. My w pewnym momencie wstąpiliśmy do tej samej kolumny, wypełniliśmy opuszczone miejsca.
Na ile wiedza, którą zawarłeś w tej książce przydała Ci się w latach 70-tych
kiedy ty zaczynałeś podobną grę jak to masz zwyczaj nazywać, na kilku
fortepianach? - Współpracujesz z ludźmi z Armii Krajowej, ale i Związek
Piłsudczyków, ale i nurt niepodległościowy. Na ile wówczas myślałeś, że to
trzeba bardzo szeroko współdziałać, żeby w PRL coś zmienić?
- Nawet nie wiesz ile pytań naraz zadałeś?
Tak?
- Tak! Po pierwsze bezczelnością z mojej strony byłoby porównywać to, co ja
robiłem, do tego, co zrobili dla Polski piłsudczycy. Inne warunki, o wiele
mniejsze ryzyko, znacznie skromniejsze pole działania. Myśmy działali w
ruchu studenckim, wśród nauczycieli i trochę jeździliśmy po Polsce z
prelekcjami do szkół, ale głównie po województwie mazowieckim. To wszystko
było ograniczone. Powiedzmy - młody Piłsudski na etapie „Spójni”,
samokształcenia a potem zebrań PPS. Ale już nie Organizacja Bojowa.
Natomiast to, co nazwałem grą na kilku fortepianach, było w pewnym sensie
wymuszone. Ale było to także elementem kamuflażu. Zakładaliśmy, że jak coś
robimy, to SB o tym wie (nie mieliśmy złudzeń co do rodaków). Stałym
założeniem towarzyszącym nam było, że jesteśmy obserwowani, że na danej
sali, gdzie przyszło nam występować, są entuzjaści, ale są też donosiciele.
Więc od razu dzieliliśmy naszą działalność na spotkania oficjalne i tajne, u
osób pewnych i sprawdzonych. Bardzo często udawaliśmy, że wyjeżdżamy.
Wchodziliśmy niby do pociągu i wychodziliśmy drugimi drzwiami, ktoś
doprowadzał nas do prywatnego mieszkania albo salki w jakimś kościele. Jak
potem sprawdzałem dokumenty w IPN-ie to wyszło, że większość jawnych imprez
była obserwowana - są donosy i ze spotkań ze studentami i w Klubie
Pietrzaka, i oddziałach ZNP. Ale na tajne spotkania nikt się nie przedarł.
Sprawdziły się struktury rodzinne jako baza konspiracji, także związki
przyjaźni sięgające nawet czasu szkoły podstawowej.
Tu chciałbym dodać jedną rzecz. Działalność jawna dawała mimo wszystko
większą liczbę odbiorców, większą siłę oddziaływania, pomimo, że to co
przekazywaliśmy musiało być płytsze, jakoś tam zakamuflowane. Ale to
inspirowało słuchaczy do przemyśleń, do poszukiwań. Nie mogliśmy z tego
rezygnować. Na takich spotkaniach tworzyła się po prostu nowa elita,
najlepsza - bo przyuczona do samouctwa. Część nastawionego opozycyjnie ruchu
studenckiego wybierała taką jawną działalność, część tajną – a my obydwie.
Jesteś z rodziny akowskiej, ojciec walczył, zginął potem w obozie, matka też
w akowskiej konspiracji, więc byłeś „swój”, to chyba otwierało wszystkie
drzwi.
- Do kręgu „Porawy" trafiłem jako syn chrzestny swojego
ojca chrzestnego. Mogę podać jego nazwisko, choć w konspiracji (zarówno
okupacyjnej, jak i potem - w antysowieckiej) występował on zawsze pod
przybranym nazwiskiem. Naprawdę nazywał się Jan Wrzesiński. Robił prasę
podziemną, powstańczą, ale jak trzeba było, to walczył. Na Starówce wszyscy
mężczyźni w pewnym momencie musieli stać się wojskiem, a kobiety – sanitariuszkami. Przecież Powstanie Warszawskie to była II Rzeczpospolita,
Rzeczpospolita Walcząca...
Ale przynależność do kręgu akowskiego nie dawała pewności, co do osoby. To nie było takie proste. Ci „starzy” bardzo się pilnowali. Wśród akowcow też bywali zdrajcy, ludzie którzy się dali złamać... Sędzia, który skazywał Pileckiego, Jan Hryckowian, to dawny akowiec.
Punktem wyjścia była trochę nonszalancka, zaimprowizowana, konspiracja młodzieżowa – Klub Artystów Anarchistów i Konfederacja Nowego Romantyzmu. Esbecja miała na nas oko, ale starzy akowcy też nas obserwowali. I to oni się do nas zgłosili. Ta sprawa najpoważniejsza zaczęła się zupełnie niepoważnie. Zgłosił się do mnie redaktor z pisma „Żyjmy dłużej”. Uprawiałem kulturystykę, miałem dość wyrobione mięśnie, ale na zawodach nie nadymałem się jak balon tylko „grałem” z publicznością naśladując kilka rzeźb, sala miała zgadywać. Był tam ktoś z ich redakcji więc zamieścili moją fotografię. No i sypnęły się listy. Facet przyniósł tego całą torbę, przeważnie pederaści, w tym jeden malarz chyba Narodnyj Artist Sowieckogo Sojuza, czy nawet Gieroj. Zapraszał mnie gdzieś do Woroneża, że chce mnie malować. Zauważyłem, że z pewnością jest „seksotem”, bo jeśli mają na niego to, co obaj podejrzewamy a on może zapraszać do ZSRR, to... Ta uwaga zainteresowała redaktora. Przedstawił się jeszcze raz, wyraźniej - Stefan Matuszczyk. Po paru spotkaniach dopiero okazało się, że to kapitan „Porawa” z oddziału 993/W (tego, który wykonywał wyroki). Delikatny, wytworny facet po polonistyce. Gadaliśmy o poezji, pokazałem mu nawet swoje wiersze. Od niego usłyszałem o sprawie Kalksteina, on na niego polował, miał też wykonać wyrok na Kaczorowskiej, ale zorientował się, że jest w ciąży – nie wykonał, dowództwo to zrozumiało. Etyka przed polityką, nawet przed prawem.
Kalkstein i Kaczorowska to ta para zdrajców, którzy wydali generała „Grota”.
- Tak, tu wchodzimy i w konspirację i legendę. Ostatnią łączniczką a chyba i
ostatnią miłością generała "Grota", była Elżbieta Prądzyńska-Zboińska,
niezwykle piękna kobieta. Przyjaźniła się z córką generała, Ireną
Rowecką-Mielczarską. Ich przyjaciółką była pani Zofia Idziakowska, która
działała w AK w Puławach i Lublinie, była łączniczką pułkownika Kazimierza
Tumidajskiego. Rosjanie zamordowali go w 1947 roku w obozie, podczas
przymusowego karmienia, gdy podjął głodówkę protestacyjną. Wściekli się i
zadławili go tym szlauchem. Dlaczego wymieniam te nazwiska? - Bo dzięki „Porawie”
trafiłem do kręgu pani Prądzyńskiej. Spotkania odbywały się u niej na ulicy
Hynka, czasem u pani Zofii na Węgierskiej 5-9 m 22 (do dziś pamiętam, tego
się nie zapisywało). U pani Ireny spotkania były rzadziej, bo mieszkała na
Rakowieckiej, poza tym często wyjeżdżała. Te trzy damy rządziły ówczesną
konspiracją. Śmialiśmy się, że warszawskim podziemiem rządzą trzy kobiety,
złośliwsi mówili „trzy baby”… Bywali tam często ci sami ludzie, których
potem spotkałem u generała Abrahama. Z tych najsławniejszych mignął, prof.
Józef Rybicki – szef Kedywu, który współpracował też z KOR-em, harcmistrz
Stanisław Orsza-Broniewski, major Leliwa-Roycewicz - zdobywca "Pasty". To
były autorytety, bo do bieżącej roboty się nie włączali. Jeszcze większym
autorytetem był płk Ludwik Muzyczka, ale on mieszkał w Krakowie. Podobnie -
Spiechowicz, który mieszkał w Zakopanem. To do nich się jeździło.
Generał Mieczysław Boruta-Spiechowicz był prezesem Związku Legionistów Polskich, honorowym prezesem, ale de facto on był najważniejszy. Gdy Moczulski organizował Ruch Obrony, to jeździł do Zakopanego. Śmialiśmy się, że po błogosławieństwo. A on odpowiadał z dumą - "Żebyście wiedzieli! I ja je dostanę!". Podobno jego rozmowa z Borutą przypominała spowiedź Mickiewicza - słychać było ryki, jakby kto diabła wyganiał. Ale błogosławieństwo dostał. Wojtek Ziembiński też jeździł, jak zakładał swój Komitet Porozumienia na rzecz Samostanowienia Narodu. Wojtek wcześniej był w KOR-ze, ale tam się zaczęły takie wewnętrzne rozgrywki - grupa Kuronia pozbywała się niepodległościowców Macierewicza. Więc Wojtek przeszedł do Ruchu Obrony, a potem - jak się mówiło - „poszedł na swoje”, to znaczy stworzył [10 lutego 1979 r.] ten Komitet Porozumienia na rzecz Samostanowienia Narodu. Boruta też mu to błogosławił, wszedł nawet do Rady Sygnatariuszy. To było przekazywanie pałeczki sztafetowej, a może ładniej mówiąc: przekazywanie pochodni.
W Klubie „Grotołazów” też było to starsze pokolenie AK, trzy damy, „Porawa” – i kilkoro młodszych, właśnie takich czeladników jak ja…
W Klubie „Grotołazów”?
- Tak żartobliwie nazywaliśmy środowisko skupione pod patronatem "Grota"
Roweckiego. Raczej żart, niż kamuflaż. Bo oficjalna nazwa była prawie tak
skomplikowana, jakby wymyślał ją Wojtek Ziembiński. Oficjalnie to brzmiało -
Stowarzyszenie dla Uczczenia Pamięci Generała "Grota" Roweckiego i Jego
Żołnierzy (że niby głównie chodzi o tablice). Chyba w 1981 roku cenzura
zaczęła przepuszczać nazwisko "Grota", w telewizji puścili nasz film, choć
trochę namieszali w scenariuszu, (mnie wyrzucili zanim zdążyłem go skończyć,
właśnie za ten film, więc wynajęli jakiegoś grafomana, który dopisał
brakujące dialogi, i po drodze wyczyścił z nieprawomyślności). Jak widzisz
poprawność polityczna, to wymysł komunistycznej cenzury.
Ale to było w roku 1981, a wcześniej, w 1979 był Wałbrzych. „Klub Grotołazów” spotykał się potajemnie po mieszkaniach, praca nastawiona na przypominanie, żeby w ogóle ocalić historię AK. Czasem miałem jakiś wykład, mówiłem czy o Wrześniu, czy o konspiracji (to było doprowadzone aż do procesu szesnastu). Opowiadałem na spotkaniu, była dyskusja a ja potem miałem nową, lepszą wersję do filmu o AK. Oczywiście wiedziałem, że procesu szesnastu to nam nie puszczą, ale chciałem to mieć napisane, a Królikiewicz – nakręcone. Taka pałeczka sztafetowa (tyle, że nie wiedzieliśmy, czy do kogoś trafi i kiedy). Oprócz tego - „normalka”, to co zawsze i wszędzie: zakazane książki, jakieś ulotki, przeważnie na maszynie. Ja miałem nawet dwie maszyny, jedna do pokazywania, podczas rewizji, esbecy zawsze brali „próbki”, a druga schowana, ta na której moja żona pisała ulotki i artykuły. Potem się je nosiło na przykład po kościołach (takie bardziej rocznicowe do Płocka).
Potem, po przyjeździe Papieża, to ludzie nabrali odwagi, władze poluzowały. 1 sierpnia 1980 udało się odsłonić tablicę na Spiskiej 14, skąd gestapo wyprowadziło Roweckiego. Potem były kolejne tablice, nawet most. Ale już wcześniej, z tego kręgu „Grota” trafiłem do samego serca konspiracji, bo do kręgu generała Abrahama. Jeszcze zdążyłem go poznać. To było także tajne, choć z odrobiną nonszalancji. Na przykład przedstawiono mnie Generałowi po mszy u św. Jana [czyli po mszy w warszawskiej katedrze] - uścisk ręki. Wiedział już o mnie dość dużo. Potem byłem na kilku spotkaniach. Na jedno musiałem doholować Ostoję-Owsianego z Łodzi, właściwie z Centralnego – na Żoliborz. Niestety poznałem Generała za późno, niemal w ostatniej chwili, chyba rok czy półtora przed śmiercią. No i dalej byłem czeladnikiem. Byłem na spotkaniu, napisałem wiersz, który potem wręczyłem Generałowi, ale na przykład nie byłem na imieninach. Tam bywali najbliżsi, mistrzowie a nie czeladnicy.
Może dobrze, bo prócz mistrzów tam był także agent SB.
- Może się zdziwisz, ale myśmy działali zakładając, że agenci są. Dlatego
wymyślaliśmy różne szyfry, na przykład jawne umawianie się na godzinę i
miejsce. Na sposób „godzina minus dwa” wpadliśmy sami w Bytomiu. W ramach
Klubu Artystów Anarchistów wystawialiśmy, całkiem nielegalnie, bez
uzgodnienia z cenzurą, mój „Poemat o nas”. Po pierwszym przedstawieniu
zrobiła się awantura a my postanowiliśmy zrobić drugie. Wykorzystaliśmy
scenę Domu Kultury przy Żeromskiego, oficjalnie wszyscy „anarchiści” byli
tam aktorami lub współpracownikami teatru kukiełek. Ogłosiliśmy na słupach,
na legalnych afiszach, że „Poemat o nas o 19-tej”. Ludzie wiedzieli gdzie,
teraz dodaliśmy godzinę. Oczywiście za pięć siódma ubek przyleciał – i
trafił na koniec dyskusji. Bo wszyscy wiedzieli, że trzeba przyjść dwie
godziny wcześniej.
Zacząłeś mówić o profesorze Wójciku...
- U trzech dam prawie nie bywał, raz wygłosił jakąś gawędę. Tworzył osobny
krąg, raczej naukowy i do niego mnie wciągnął. Pożyczał mi nawet książki do
pisania pierwszej wersji pracy o Piłsudskim, bo to wszystko były
„prohibita”. Krótko używaliśmy nazwy Związek Piłsudczyków, potem działaliśmy
jako Duszpasterstwo Rodzin Legionowych i Peowiackich, spotykaliśmy się w
kościele za Halą Mirowską. Mniej więcej w tym samym czasie co Ruch Obrony i
KOR powstał też, w pierwszym wcieleniu Związek Piłsudczyków. Prezesem
wybraliśmy oczywiście Profesora. Śmialiśmy się, że był nie do pobicia:
siedział kiedyś u Piłsudskiego na kolanach. Nikt z nas nie siedział, nie
mieliśmy szans. On był w przedszkolu belwederskim. Poza tym jego ojciec
chodził w obstawie Marszałka. Zachowały się nawet zdjęcia z Alei
Ujazdowskich; idzie Piłsudski a za nim… drugi Piłsudski, bo kapral Wójcik
też zapuścił wąsy, z daleka można było ich pomylić. To oczywiście żarty, ale
żartowaliśmy serdecznie. Zbigniew Wójcik był znakomitym historykiem, napisał
monografię Sobieskiego. Tłumaczył nam, że Piłsudski narzekał, że Polacy za
dużo obchodzą rocznic smutnych, obchodzą klęski. Żeby to odkręcić Piłsudski
zrobił nawet na Błoniach obchody bitwy pod Wiedniem. - "No a ja napisałem tę
książkę, właściwie napisałem ją na rozkaz Piłsudskiego" - tłumaczył. Dzięki
niemu pojechałem potem do Instytutu Piłsudskiego, ale to późniejsza
historia, bo i Giedroyć się do tego przyczynił i nasz KPN.
Ale to już III RP, do tego czasu wszystko się pozmieniało.
- Tak, jak nauczyliśmy się porządnie konspirować to akurat się skończyło. Ta
fala, która mnie porwała (pomijam okres studencki, mówię o tej poważniejszej
konspiracji), zaczynała się od starych towarzyszy broni, często już bardzo
starych i oni wychowywali następców. Ruch lat siedemdziesiątych zaczyna się
od struktur takich troszeczkę niesprecyzowanych, takiego nurtu
niepodległościowego jak to potem mówiono przez małe „n”, że był to nurt bez
nazwy. Abraham powtarzał, żeby nie robić żadnych struktur, zarządów, nazw,
niczego za co mogliby się ubecy złapać. Potem, jakoś już niezależnie od nas
zaczęło się pisanie Nurtu Niepodległościowego przez duże litery, jakby to
była pierwsza organizacja - gdzieś powiedzmy około roku 1975-76. W każdym
razie w 1976 roku wychodzi
pisemko „U progu”. Tam była już dobra konspiracja - nikt nie znał
nazwisk. Osobno redakcja, osobno wydawcy. To było pierwsze pisemko na
powielaczu, a nie jak wcześniej na maszynie. Podobno przewieźli go od
Giedroycia.
Kto?
- Nie wiem, struktura była rozproszona. Nie wiem, czy ktoś, kto raz czy dwa
coś napisał i raz czy dwa coś przekazał, to już był członkiem czy nie. Może
tylko sympatykiem, ale do więzienia mógł trafić. Oczywiście nazwiska były
tajemnicą, ale do czasu. Jak Krystian Brodacki działał też w Związku
Piłsudczyków, czy w duszpasterstwie, to w końcu znaliśmy prawdziwe nazwiska.
Charakterystyczny był Czuma z Łodzi ale o tym, że on kierował drukiem
dowiedziałem się znacznie później. Był Jacek Wegner. Oczywiście był Emil
Morgiewicz - bez niego żadna poważna konspiracja nie mogła się obejść. On i
Czuma przedtem robili „Ruch”, potem Emil zawadził o KOR i wylądował w Ruchu
Obrony. Był Adam Wojciechowski, mój rówieśnik - dość długo nikt go prawie
nie znał a działał jednocześnie w KOR-ze i w Ruchu Obrony. I to jest już ten
główny nurt, który prowadzi prosto do takich dużych inicjatyw jak Ruch
Obrony Praw Człowieka i Obywatela i KPN. Ale zauważ, jakby zgodnie ze
wskazówkami Abrahama; żadnego zarządu, Moczulski i Czuma występują jako
rzecznicy.
W 1979 roku powstała największa struktura - Konfederacja Polski Niepodległej. Ale ja tam też byłem tylko czeladnikiem. Konfederacja to ogromna praca Leszka Moczulskiego, Andrzeja Szomańskiego. Oni mieli w swoim życiu jakieś takie niejasne próby gry ze Służbą Bezpieczeństwa i myślę, że to był dla nich dodatkowy motyw (nie mówiąc o złości, o chęci odegrania się, że zostali oszukani czy zmanipulowani). To w każdym razie były dodatkowe motywy. Poza tym myślę, że akurat w przypadku tych dwóch działaczy, obydwaj byli historykami, obydwaj mieli świetną wiedzę na temat narodowych powstań. Andrzej Szomański badając dokładniej lata 1830-31 jednocześnie układał antologię poezji i pieśni z tamtych czasów. Leszek Moczulski świetnie znał ruch niepodległościowy z czasów I Wojny Światowej. Napisał „Rewolucję bez rewolucji” - to jest znakomite, wciąż niedocenione dzieło. Moczulski wręcz naśladował Piłsudskiego. Myślę, że pozwalając sobie na rozmowy z SB, miał gdzieś z tyłu głowy rozmowy Piłsudskiego z wywiadem austriackim, inaczej tego nie potrafię wytłumaczyć. Doszli także wspaniali chłopcy, jak mówiliśmy „uciekinierzy z PAX-u”: Szeremietiew, Stański, „Pablo”, czyli Tadzio Jandziszak. Leszek to była teoria, oni – znakomita praktyka, nauczyli się jej właśnie w PAX-ie. Jeszcze przed KPN myśmy się spotykali u Szeremietiewa w Lesznie.
To było jedno skrzydło. Na drugim powstawały też nurty konkurencyjne. Między innymi do pewnego nurtu marksistowskiego odwoływał się Komitet Obrony Robotników. Mówię do pewnego, bo to była mieszanina tradycji Trockiego jako tego dobrego marksisty przeciwstawiającego się Leninowi, czy Stalinowi jako złym marksistom. To taka trochę gra dobrego i złego ubeka, bo gdyby Trocki był w ZSRR, to by robił dokładnie to, co robił Lenin czy Stalin. Ale tak czy inaczej to był pewien mit w tym „dysydenckim” środowisku, tak samo jak i wśród marksistów legalnych. Wyłonili się tacy „leninowcy”, którzy mówili o powrocie do „norm leninowskich” i wierzył w nie (np. skądinąd inteligentny i dobry poeta Bogdan Drozdowski). Nie uwierzysz, ale byli nawet polscy „prochińczycy”, maoiści, czyli zwolennicy leczenia syfa tryprem (czy odwrotnie). I z tymi ludźmi trzeba było dyskutować, czasem prawie publicznie, w jakichś pełnych dymu i ludzi mieszkaniach, o którejś tam nad ranem. Jeżeli ktoś nie miał wiedzy historycznej, a jeszcze kondycji sportowca, to po prostu przegrywał. Dyskusje z reguły odbywały się w gronach osób często wahających się, szukających tradycji, do których mogliby się potem odwołać. Te dyskusje były bardzo odpowiedzialne. Przygotowanie się nieomal naukowe było obowiązkiem moralnym i politycznym ażeby w takich dyskusjach dobrze wypaść.
W latach osiemdziesiątych niektóre takie spotkania mogły się odbywać, może nie tyle z aprobatą władzy, ale przy jej tolerancji. Nie zawsze byli w stanie temu zapobiec bądź to zniszczyć. Mam na myśli spotkania w kościołach, spotkania w warszawskim PAX-ie, w Klubie Pietrzaka, który w pewnym momencie stał się taką jakby "pepinierą młodych niepodległościowców" (tych z PAX-u). Byli tam m.in. Edek Kirpluk i Przemek Hniedziewicz, którzy po wprowadzeniu stanu wojennego wystąpili z PAX-u. Edek był nieoceniony jako wydawca publikacji podziemnych a Przemek poszedł potem w politykę, współorganizował PC. Zasługą PAX-u było to, że wychował świetnych buntowników: w literaturze - Bierezin i Sułkowski, w polityce - najpierw Szeremietiew i Stański, potem Kirpluk. Oderwali się od PAX-u tak trochę jak „drużyniacy” od endecji. Im się nie podobała prorosyjskość która wśród naszych narodowców była autentyczna. Endecy już przed I wojną światową wiedzieli, że Niemiec to jest zły okupant, a Rosjanin to lepszy, bo Słowianin - z takim da się dogadać. I tak im zostało do dzisiaj. Ta nasza działalność na wielu polach w pewnym momencie sama zaczęła się od nas odrywać. Było to zjawisko, które Krzywicki nazwał „krążeniem idei”. Idee jak ptaki - wylatują z gniazda i krążą. Nie wiemy gdzie potem usiądą, w czyjej głowię znajdą miejsce. Moim zdaniem taka działalność niesformalizowana, według wskazówek Abrahama ("żeby nie mieli za co złapać"), odegrała jeszcze przed "Solidarnością" ogromną rolę, jeśli chodzi o zmianę tego, co się nazywa nastrojem społecznym, świadomością społeczną. Ten ruch przygotował grunt pod „Solidarność”.
Ta gra na dwóch fortepianach też przyniosła owoce. Nie była tajna, ale była aluzyjna, więc popychała do myślenia i często była zaszyfrowana. Myśmy nauczyli się wtedy „języka Ezopowego” - zaczynały funkcjonować pewne określenia. Dopóty, dopóki cenzura się nie połapała, co naprawdę znaczą, mogły się pojawiać w wydawnictwach legalnych. W pewnym momencie zamiast nazwiska Miłosza, które było zawsze skreślane (mimo, że Miłosz, raczej był po lewej stronie - tam gdzie oni powinni szukać sojuszników), pisało się tytuł jego książki np. "autor >>Ocalenia<<” , a gdy to zaczynali skreślać, to pisaliśmy "autor >>Zniewolonego umysłu<<”.
Działalność polityczną, zamaskowaną jako działalność literacka, myśmy
uprawiali zresztą wcześniej, jeszcze w Bytomiu, potem w akademiku na
Kickiego. Zorganizowaliśmy wieczór w setną rocznicę Powstania Styczniowego i
potem - w sto pierwszą. Myśmy działali najpierw wśród studentów, a potem
postanowiliśmy „uczyć nauczycieli”. Jednym z takich elementów, w który ja
byłem mocno zaangażowany, to była ta zakazana literatura - literatura
dwudziestolecia, ale i także literatura emigracyjna. Na indeksie był
Wierzyński (no chyba, że to był wiersz o sporcie, z tych, za które
Wierzyński dostał laur olimpijski), był wykreślany Lechoń. Nazwiska można
mnożyć, ale właśnie stosując tego rodzaju chwyty, po prostu oszukując, można
było prowadzić akcję pedagogiczną. Raz nawet udało się puścić tekst
Piłsudskiego w pisemku Studium Dziennikarskiego tyle, że pod innym
nazwiskiem a pocztą pantoflową puszczono informację, że to tekst
Piłsudskiego. To nie był jakiś znany tekst, ale liczył się sam fakt -
ośmieszony wróg przestaje być groźny. Myślę, że ta ówczesna nasza gra jest
niedoceniona, bo nie była prowadzona z hukiem, trzaskiem, tylko niszczyliśmy
ich ustrój dziurkaczem. Warto kiedyś poświęcić jej jakieś opracowanie.
Zwłaszcza - i to jest moim zdaniem bardzo ważne - nurtowi kultury
studenckiej. Przecież w większości studenci byli zbuntowani i z tym buntem
potem szli do pracy, do szkół i odegrali w okresie przemian bardzo ważną
rolę.
Rozumiem, że odpowiadaliście na wydarzenia bieżące, kontrowaliście, czasem ośmieszaliście politykę partii. Ale skąd w programie romantyzm a właściwie „nowy romantyzm”? Czy uważaliście się za konserwatystów, za strażników pamięci?
- Romantyzm narzucił nam się sam. Jeśli nie można oprzeć się o aktualną, rusyfikującą ideologię, a nie można, to trzeba było do czegoś się odwołać. Romantyzm był epoką największych osiągnięć i w literaturze, i w filozofii, i nawet w muzyce. Trzech wieszczów a w rezerwie jeszcze trzech - Krasiński, Norwid i Wyspiański. Ponadto: Sienkiewicz, który uciekł z transportu do pozytywizmu i zaczął pisać romantyczne powieści, w stylu Waltera Scotta, tylko lepsze i bliższe, Chopin, Moniuszko, Matejko... Wyliczankę można by ciągnąć i ciągnąć. Ale nowość naszego ujęcia romantyzmu polegała na włączeniu samoświadomości, sumienia filozoficznego. Jednym słowem - mówiliśmy o Nowym Romantyzmie (w dyskusjach filozoficznych używaliśmy też określenia "metafilozofia romantyczna", albo krócej - "meta-romantyzm"). Oczywiście Nowy Romantyzm brzmiało najlepiej, ale chodziło też o to, żeby działać z pełnym rozeznaniem, wiedzieć: co się robi, dlaczego, w jakim celu, jakich narzędzi używać a kiedy je odkładać i brać nowe. Odwołanie do Romantyzmu, do epoki najwyższych osiągnięć i to pomimo braku wsparcia, jakie daje własne państwo, odwołanie do najwybitniejszych dzieł, wydawało się trampoliną. Program literacki okazał się najbardziej skuteczny. Odwoływaliśmy się do literatury zakazanej, czytaliśmy własne nieocenzurowane wiersze.
Z programem filozoficznym było gorzej. Jak w pewnym momencie próbowaliśmy ze Staszkiem Nawrockim i Elą Ćwik reaktywować Stowarzyszenie Autorów Polskich, to chcieliśmy wziąć Nowy Romantyzm za program. Na inauguracyjnym zebraniu (powiedzmy na jednym z inauguracyjnych zebrań, bo było ich kilka), mówiąc o programie, tłumaczyłem, że SAP to także Syntetyzm - Aktywizm - Praktycyzm. A to były hasła filozofii noworomantycznej - w skrócie SAP. Czasami jako trzecie "P” padało hasło Przyszłość, a na bardziej elitarnych seminariach – Prewidyzm (dla podkreślenia, że myślenie praktyczne musi być przewidujące). Stowarzyszenie Autorów wskrzesiliśmy, ale żadnego ruchu ideowego przy nim nie dało się zbudować. Bractwo było rozproszone po Polsce (największa grupa w Płocku). Z seminariów filozoficznych naprawdę, to udało się jedno - podczas Płockich Dni Romantyzmu. Było kilka przedstawień, wieczory poetyckie i taka filozoficzna dysputa - próba podsumowania Romantyzmu. Proponowałem patrzeć na filozofię Romantyzmu poprzez pryzmat filozofii Brzozowskiego, potraktować Romantyzm jako pracę w kulturze doprowadzoną tak wysoko, że kontynuacja skazywała na sukces – a brak kontynuacji wydawał się marnotrawstwem i barbarzyństwem. W literaturze mieliśmy mistrzów – Pigoń, Górski, Kleiner… Marksiści przy nich wysiadali - Żółkiewski rozważania o "Sonetach Krymskich" Mickiewicza zaczynał od ekonomii i cen zboża na Krymie. W filozofii było jednak trudniej, na uczelni dominowali marksiści: Schaff, Kołakowski, Bauman. Tatarkiewicz był odsunięty, Walickiego trzymano w PAN-ie jak w lodówce i do studentów nie dopuszczano. Owszem było seminarium Sikory – przez kilka lat kilku leni, którzy wiedzieli, że Sikora i tak im zaliczy, bo jak nie będzie miał studentów, to zlikwidują mu seminarium. Polska filozofia nie była zakazana, bo to by budziło zainteresowanie. Było gorzej - ona była po prostu wymazana. Właściwie przez 10 lat Sikora wychował tylko jedną specjalistkę od Norwida i Brzozowskiego - Lidkę Wójcik, ale nie dał rady obsadzić jej nigdzie w Warszawie. Zginęła gdzieś w mrokach prowincji. Jak zakładałem Sekcję do Badań Filozofii Polskiej to skazani byliśmy na samouctwo. Byliśmy grupą samokształceniową – czeladnikami bez mistrzów. No i pełna blokada, bo od razu uznano nas za opozycję, tyle że w filozofii.
Używasz w stosunku do siebie nazwy czeladnik i w filozofii, i w polityce, z czym ja się oczywiście nie zgadzam. Dlatego, że czeladnik nie wykonuje zadań pierwszoplanowych na przykład redakcyjnych. Nie byłeś biernym uczniem na seminarium z filozofii polskiej, tylko sam takie zorganizowałeś. W polityce też nie byłeś biernym uczestnikiem Nurtu Niepodległościowego, tylko czynnym i to w kilku grupach.
- I tu, i tu było nas zbyt mało. Musieliśmy to nadrabiać aktywnością. W
podziemiu politycznym dochodził normalny strach, potrzebna była nie tylko
wiedza, także jakaś ryzykancka żyłka. Ludzi mało, kolporterów często
zwijają... Trzeba było wykonywać prace nie tylko redakcyjne, ale i
kolporterskie - roznosić te pisemka z wolnym słowem do ludzi. To nie był
taki luksus, że ja sobie siedzę w mieszkaniu za zasłoniętymi firankami, nikt
o mnie nie wie, a ja sobie te tajne pisemka piszę i chichoczę. Po prostu
było nas za mało i trzeba było robić wszystko naraz. Zwłaszcza potem, jak
już wszedłem w krąg ludzi KPN-u. A do tego jeszcze profesor Wójcik dogadał
się na współpracę właściwie z dwoma organizacjami, bo nie tylko z KPN-em a
jeszcze z Solidarnością Walczącą, która wówczas była słabsza. To byli
fantastyczni ludzie, którzy opanowali Wrocław, opanowali Śląsk. Tam mieli
mocne struktury, ale w Warszawie - słabszą, więc trzeba było ich wspierać.
Pisałem i do naszych, i do ich pisemek a czasem je kolportowałem. Tak to
było w praktyce, o czym w latach osiemdziesiątych sam się przekonałeś. Do
Restytuta Staniewicza do Poznania jeździłem z Leszkiem jako przedstawiciel
KPN, czy może jeszcze Ruchu Obrony. Ale z Wojtkiem Ziembińskim jeździłem
jako Komitet Porozumienia na rzecz Samostanowienia Narodu (to on mnie tak
przedstawiał; ja nie mogłem: nazwa była za długa i w połowie zaczynałem się
śmiać). Powiedziałem, że nie przyjmuję do wiadomości tego, że oni się kłócą.
W rezultacie musiałem pisać i dla jednego, i dla drugiego. Potem z Wojtkiem
jeździłem kilka razy do Krakowa. Tam towarzystwo też było „mieszane”,
dominowali harcerze - ale to byli przedwojenni harcerze, tacy koło
sześćdziesiątki.
Jak trafiłeś do Nurtu Niepodległościowego już z Leszkiem Moczulskim, Szeremietiewem, Stańskim? Od strony organizacji generała Abrahama czy w jakiś inny sposób?
- Moczulskiego poznałem zupełnie przypadkowo, choć podobno nie ma przypadków. Sam zresztą oceń. Wygrałem konkurs na dramat („Białe Ogrody” - o Polakach w Komunie Paryskiej, nawet przemyciłem to, co Piłsudski napisał o Dąbrowskim, a napisał dobrze i wzruszająco). Dramat mieli wystawić we Wrocławiu, ale Jarocki się przestraszył, odważył się Jan Paweł Gawlik w Krakowie [prapremiera odbyła się 17 grudnia 1975 r.]. Dyrektor Gawlik zaprosił mnie na spotkanie. Wsiadam do przedziału – siedzi jakiś szczupły facet w okularach i coś czyta. Wyobraź sobie - czytał moje „Białe Ogrody”! Leszek Moczulski to był wtedy najgłośniejszy historyk i Gawlik zaproponował mu tekst do programu. Ponieważ też kupował bilet w „Orbisie”, to los wsadził nas do jednego przedziału. A jeszcze Gawlik zarezerwował nam ten sam hotel. Spotkanie było nieuniknione. Leszek zaimponował mi wiedzą. Przeszliśmy na ty i nawet razem zrobiliśmy pielgrzymkę do Piłsudskiego na Wawel.
KPN był mi chyba przeznaczony, bo zaczął mnie do niego także wciągać Stefek Melak - kumpel, którego poznałem jeszcze przed Marcem w akademiku na Kickiego. Przychodził na nasze spotkania i tak mądrze zabierał głos, że braliśmy go za studenta albo asystenta historii. Z jego inicjatywy przez krótki okres działała taka pseudo rada polityczna, ale nie chodziło o władzę, tylko o to, że jak ktoś przyjeżdża z terenu, to żeby do kogoś się mógł zgłosić. A tu i Leszek, i Andrzej, a potem nawet Krzysio Król poszli siedzieć i te kontakty spadły na grupkę która została, głównie na Stefka. Znowu byłem czeladnikiem! Tadek i Romek poszli potem „na swoje” robili PPN. Stefek utrzymywał ze mną cały czas serdeczne stosunki, co przekładało się na to, że musiałem mu pisać artykuły, a czasem porywali mnie z domu i wywozili gdzieś, gdzie ludzie już czekali. Stefek wiedział, że o Piłsudskim mogłem mówić obudzony w środku nocy – więc czasem mnie budził i wywoził.
Potem był ożywiony okres na Ursynowie, gdy wykorzystaliśmy miejscowy punkt nauki języków. Kręciła tym córka pani Zofii Idziakowskiej i Andrzej Szomański. To już była hurtownia, bo w budynku można było chować nie tylko papier, lecz i ludzi. A po drugiej stronie ulicy mieszkał Kirpluk. Co jakiś czas cykaliśmy „Słowo Podziemne”, ale już nieregularnie, za to często wznawialiśmy antologię. To jakiś nowy wiersz Jurka Tomaszkiewicza, to Marty Berowskiej. Po śmierci Popiełuszki - coś Tadzia Mocarskiego, oczywiście anonimowo. Mówiąc hurtownia mam na myśli też swoje mieszkanie. Kilkanaście numerów „Przyszłości Polski”, było też pismo „Konfederat” (czyli „Konfederata”, to było to samo, tylko chłopcy kłócili się o nazwę).
Graliśmy na dwóch fortepianach, bo nielegalna grupa „Grotołazów”, przetworzyła się w Społeczny Komitet Pamięci generała „Grota” Roweckiego i Jego Żołnierzy. Spotkania (półlegalne) odbywały się w Klubie Lekarza w Alejach Ujazdowskich, lecz te „prawdziwe” – dalej u pani Eli na Hynka, albo w jakichś jednorazowych lokalach. W Alejach odbywały się „opłatki” i „jajeczka”. Tam bywało więcej opozycjonistów, a właściwie pół i ćwierć opozycjonistów. Na przykład był Gieysztor, był Orsza-Broniewski, był sprawozdawca Bohdan Tomaszewski, ale na te najbardziej tajne go nie zapraszano - damy miały mu coś za złe (dopiero po latach dowiedziałem się, że był kiedyś TW „Guzikowskim”, potem starał się to odrobić, ale nie do końca mu ufały). Ten Komitet zrobił kilka pięknych i ważnych rzeczy, bo jeszcze kilka lat wcześniej postać "Grota" była wymazywana z historii przez cenzurę. Dziesięć lat po wyrzuceniu mnie z telewizji i brałem udział w odsłanianiu tablicy na Spiskiej, w 38 rocznicę aresztowania Generała, potem udało nam się ochrzcić most przez Wisłę jego nazwiskiem (podniosłą uroczystość zakończyło przejście po raz pierwszy mostem na drugi brzeg).
Poza tym dzięki Tomaszewskiemu i Szomańskiemu (a tak naprawdę to dzięki naszym trzem damom) wznowiona została idea pomnika Powstania Warszawskiego. W 1983 roku ogłoszono konkurs, rok później rozstrzygnięto, działało oficjalne jury i nieoficjalne. Wygrał Piotr Rzeczkowski - młody geniusz (rocznik 1955). To było z rozmachem: dwie ściany odległe o 63 metry, zwykli ludzie, którzy wchodzą w pierwszą ścianę, wychodzą z niej jako żołnierze… Ale władze nie chciały zgodzić się na nazwę. My chcieliśmy pomnik Powstania i tego się trzymał Rzeczkowski a władze upierały się przy nazwie Żołnierzy Powstania (potem spuściły na Bohaterów Powstania). Chodziło im o to, aby nie czcić Powstania, które było niesłuszne, tylko ludzi, którzy czasami byli bohaterami. Rzeczkowski na takie machlojki się nie godził, powtórzono konkurs i ostatecznie wybrano projekt profesora Wincentego Kućmy - realistyczny, by nie powiedzieć socrealistyczny. Nasz udział był nieoficjalny. Mieliśmy już przykazane, by nie dać się fotografować, nie pchać się z nazwiskami. W końcu zrobili Pomnik Bohaterów Powstania a kamień węgielny wmurowywał sam Jaruzelski - ohyda!
Pytałeś o środowiska. W mojej odpowiedzi jest bałagan, ale tak właśnie było.
To był ruch spontaniczny, środowiska się przenikały, zwłaszcza na poziomie
głębszego zaufania, gdzie tworzyła się nieformalna elita. Bez względu na to,
gdzie udzielał się Abraham, wszędzie się z nim liczono. Tak samo nasze trzy
damy. Ja funkcjonowałem nie tylko jako syn akowca, ale jako młody opozycyjny
poeta, co nie było takie powszechne. W pierwszym okresie Barańczak był w
PZPR, Zagajewski wykładał marksizm-leninizm, Rymkiewicz w ogóle od nas się
odciął i podpisał list 600 [powstały z inicjatywy egzekutywy POP PZPR
Oddziału Warszawskiego Związku Literatów Polskich - kontrlist wobec "listu
34" z 1964 roku, który był protestem wobec cenzury PRL]. Opozycjoniści nie
mieli oparcia nawet we własnym środowisku. My psuliśmy układy, jątrzyliśmy.
Żuliński czy Kurylak pisali na mnie tajne donosy bo byli „tewulcami”, ale
Barańczak atakował mnie jawnie, jako aktywista partyjny.
Tych grup i kółek było dużo, tylko przez lata były utajnione. W połowie lat 70-tych zaczęły się ożywiać. Radom był już skutkiem zmiany nastrojów. W Warszawie - jak już mówiłem - ogromną rolę odegrały wspomniane trzy damy. Miały autorytet, potrafiły godzić, ba, potrafiły rozkazywać! Trudno więc mówić o jednolitym, jednoliniowym, rozwoju Nurtu Niepodległościowego. I to bardzo dobrze, bo wtedy byłaby to tylko jedna struktura, którą esbecja łatwo mogła rozbić i społeczeństwo znów by zgasło. Nastąpił sojusz pokoleń. Ludzie działali w różnych kręgach, na różnych poziomach, czasem byli skonfliktowani - na przykład córka generała "Grota" i jego brat, mecenas Stanisław Rowecki. W tym pokoju, na tych fotelach udało mi się ich posadzić i pogodzić. To jeden z moich największych sukcesów w Nurcie Niepodległościowym.
W telewizji też próbowaliśmy wykorzystać legalne struktury do nie całkiem legalnej działalności. Mistrzem był Grzegorz Królikiewicz, jeden z tych dobrych konspiratorów, o których zasługach się nie wie. A on nawet powielał legalnie w telewizji nielegalne materiały. Próbowaliśmy zrealizować serial o Armii Krajowej, oczywiście o „Grocie” Roweckim, zdradzie Kalksteina, o Powstaniu (ale na kontrze do zbyt „czerwonych" Kolumbów). Wydawało się, że może się uda, akurat Polaka wybrali na papieża, ale to jednak "czerwoni" nie popuścili - prace nad serialem nam przerwali, zresztą po interwencji Jaroszewicza i wywalili mnie z telewizji. Postanowiłem, że postawię na swoim i wyreżyseruję to w Wałbrzychu. Miałem pomoc dyrektora Andrzeja Marczewskiego, reżysera legendarnego widowiska „Mistrz i Małgorzata” (najlepsze widowisko w tamtych czasach). Na jedną z prób naszej sztuki o „Grocie” przyjechał nawet „Porawa” – jak potem się przyznał miał nadzieję, że przyjedzie też Kalkstein i on wreszcie wykona na nim wyrok. Kalkstein nie przyjechał, a sztukę w ostatniej chwili nam zdjęto. Wyobraź sobie, że znów po interwencji Jaroszewicza, który zadzwonił do wałbrzyskiego komitetu partii i opierdolił ich jak święty Michał diabła. Bylo to działanie nieformalne, bo co miał Jaroszewicz do teatru? My podpadaliśmy pod Ministerstwo Kultury, nie pod partię, zwłaszcza wałbrzyską. No więc nie było szans. Pomógł nam przyjaciel Szomańskiego, Janek Siekiera, który pracował w Ministerstwie.
Mówiliśmy o nim - „nasz człowiek w ministerstwie”. Byli razem z Andrzejem na polonistyce. Potem Andrzeja aresztowali (dla efektu wyprowadzili z wykładu), a Janek został, skończył studia i miał kompleksy. Wcześniej obaj załapywali się na resztki WiN-u i tzw. bitwę o gruzy w Warszawie. W nocy Warszawa do nich należała, ale w dzień wszystko wracało do normy, czyli rządzili "czerwoni". Jankowi ja też sporo zawdzięczam, bo na przykład wpisał mnie kiedyś na listę stypendystów. Stypendium mi się należało, bo wygrałem ogólnopolski konkurs na dramat (zostawiłem w polu i Różewicza i Mrożka, co wiem od Janka), ale nie było odważnego, który by podpisał decyzję. Za mną już wtedy łaziła bezpieka, zaliczyłem pierwsze wyrzucenia z pracy (z dwóch uczelni i z dwóch redakcji). A Janek się odważył. Na końcu listy było miejsce, ja zgodnie z alfabetem byłbym ostatni. I Janek się nie obcyndalał tylko wpisał moje nazwisko. Ale nie o tym chciałem - to tylko dygresja, spłata długu wdzięczności.
Wracam do wystawienia „Grota” w Wałbrzychu. Janek podpowiedział nam taki numer: sztuka została zdjęta nieformalnie, właściwie rozkaz wydała prowincjonalna organizacja partyjna. Więc poradził, żebyśmy się odwołali do ministerstwa w Warszawie, zaznaczyli, że jesteśmy otwarci na zmiany, że teatr wykosztował się na kostiumy. I oni przyślą komisję ministerialną..
I puszczą?
- Nie, zdejmą. Ale wcześniej wydadzą nam zgodę na próby wznowieniowe. Janek
załatwił nam 10 takich prób. Trzy damy organizowały autokary z Warszawy i
Wrocławia pełne starych akowców. Pani Rowecka, czyli Irena (tak mówię, bo
tak myślę o niej, byliśmy już po imieniu, była częstym gościem w
naszym domu, z córką chodziła na spacer), więc Irena nawet mieszkała kilka
dni w Wałbrzychu.
"Porawa" też? I czekał na Kalksteina?
- Nie. "Porawa" jakoś wtedy umarł, nie doczekał tych dodatkowych prób. Ktoś
mówił, że Kalkstein jednak przyjechał, ale nie jestem pewien. W każdym razie
przez te dziesięć prób sztuka szła kompletami. Kto miał widzieć – widział.
Marczewskiego potem chcieli wyrzucić za straty, że wydał na kostiumy a szuka
nie poszła, ale szybko wystawiliśmy moją „Balladę o Hubalu” i wszystkie
kostiumy zagrały. Oczywiście i tak wiedzieliśmy, że partia nam nie daruje,
że nasze dni w Wałbrzychu są policzone. Jak trafiła się okazja w Płocku,
tamtejszy dyrektor Skotnicki chwycił jakiś wyjazd do Ameryki, pieprznął
teatr i miasto ogłosiło rozpaczliwie konkurs – Marczewski się zgłosił i
wygrał. To już był człowiek legenda. No i był rok 1980.
No właśnie, przychodzi rok 1980, jesteś jeszcze w Wałbrzychu i co robisz?
- W Wałbrzychu pracowałem chyba od 1979 r. W 1980 r. już prowadziłem tajne
wykłady dla nauczycieli, czasem nawet w swoim pokoju w teatrze. Tam potem
organizowaliśmy wolne związki (jeszcze bez nazwy „Solidarność”), bo w
gabinecie Marczewskiego się nie mieścili, a na głównej sali nie chcieliśmy.
Zaczęliśmy też spotkania z młodzieżą, półlegalne. To znaczy spotkanie z
„ludźmi teatru” były legalne, ale teksty - nielegalne. Zrobiliśmy z tego
antologię poezji patriotycznej, która przydała się w Płocku, a nawet potem
była bazą do wydania przez Edka Kirpluka pierwszej antologii stanu
wojennego.
Po wakacjach 1980 r. zaczęli przyjeżdżać warszawiacy z KORu, ludzie Lityńskiego. "Grot", "Hubal" - to nie była ich tradycja. Więc ta grupa najbardziej "umoczona" z Kaziem Tałajem (który grał w mojej sztuce majora Hubala i chodził recytować nielegalne wiersze), także Marek Zieliński (który był naszym delegatem na zjazd na Wybrzeże), znakomita Buba Zielińska (teraz babka czarownica w serialu „Ranczo”), Mazur (który grał Wolanda) i jeszcze parę osób przeniosło się do Płocka.
Zorganizowaliśmy tam Komitet Obrony Więzionych za Przekonania. To była właściwie filia KPN. Poza tym organizowałem (z pomocą Kazia Tałaja) Teatr Myśli Politycznej. To był pierwszy i jedyny w Polsce teatr „Solidarności”. Ostatecznie nazwaliśmy go „Scena ’81”. Zdążyliśmy wystawić „Rozmowy z katem” Moczarskiego, a w przeddzień stanu wojennego – jedyne przedstawienie mojej sztuki o Piłsudskim „Czarny pierścień” (monodram, którego bohaterem był Piłsudski, a Bożena Mrowińska grała Aleksandrę Piłsudską; monodram, ale trochę uatrakcyjniony, bo dodatkowym aktorem był telefon). To było 12 grudnia 1981 roku, wieczór, przedstawienie dla uczestników zjazdu poetyckiego. Był Tałaj, była Ulka Ambroziewicz (szefowa solidarnościowej kultury, dla jej pisma także pisałem regularnie artykuły oczywiście przeważnie pod pseudonimem, albo nie podpisane). Nie to, żebyśmy przewidywali klęskę „Solidarności”, ale widzieliśmy, że bezpieka ma się dobrze. Premiera „Czarnego pierścienia” była wzruszająca, następnych przedstawień już nie było (do dziś zresztą – z wyjątkiem jednego kościoła i jakiegoś klubu). Bożena zagrała to na pożegnanie, zanim poszła do Domu Starego Aktora w Skolimowie, gdzie niedawno umarła. A w stanie wojennym w Klubie Nauczycielskim u Leny Szatkowskiej odbyła się już zupełnie nielegalnie impreza poetycka. Pierwsza wolna impreza kulturalna w stanie wojennym. Na wniosek Leny zadedykowaliśmy ją Ulce Ambroziewicz, bo już wiedzieliśmy, że w nocy ją internowano. Wspaniałe dziewczyny! Nasza konspiracja w dużym stopniu była napędzana tym, że chcieliśmy im zaimponować.
A pierwsze druki?
- Jeszcze zanim się zaczął stan wojenny, to mieliśmy gotowe materiały.
Wchodziliśmy z tym do szkół, wchodziliśmy do robotników strajkujących w
zakładach Płocka. Działając w ten sposób mieliśmy jakby całą taką „wędrowną
antologię poezji patriotycznej”. Jak stan wojenny wprowadzono, no to myśmy
po prostu tę antologię wydali drukiem i to wydaliśmy dzięki działaczowi,
który był blisko KPN-u. Mówiłem już, że wywodził się z PAX-u, a mieszkał tu
na Pięciolinii, więc łatwo było konspirować i redagować - Edek Kirpluk. Oni
zrobili rzecz znakomitą, weszli do podziemia, chyba za wiedzą i z poparciem
Reiffa [Ryszard Reiff - ówczesny przewodniczący Stowarzyszenia PAX]. W
każdym razie weszli z posagiem w postaci maszyny drukarskiej i papieru. Druk
odbywał się na Ursynowie. Pismo zwane „Słowo Podziemne” było wzorowane na
„Słowie Powszechnym” PAX-u , wystarczyło zmienić parę liter. Było pierwszym,
poza oczywiście ulotkami i jednym z najpopularniejszych pism podziemnych w
Warszawie, zanim związek się otrząsnął i zaczął odbudowywać prasę, w czym
zresztą też musiałem pomagać. Dzięki tej drukarni myśmy wydali naszą
pierwszą antologię zakazanej poezji podziemnej, właśnie opartą o wiersze,
które Kazio Tałaj, Bożena Mrowińska, czy inni aktorzy naszego teatru
recytowali w Płocku, a wcześniej w Wałbrzychu.
13 Grudnia. To było dla Ciebie wydarzenie spodziewane, czy to był szok?
- Spodziewane od samego początku. Odkąd Jaruzelski wpuścił w teren te grupy wojskowe, to było wiadomo. Jak oni zaczynali łazić po domach, po podwórkach, to nie po to by staruszkom drewna narąbać, tylko żeby wszystko wyszpiclować. Od tej pory byliśmy nastawieni, że nas mogą zwinąć. Nie sypialiśmy w domu.
Akurat 13 Grudnia byłem w Płocku. Potem sąsiad w Warszawie powiedział, że rzeczywiście po mnie przyszli, no ale jak mnie nie zastali to sobie odpuścili. Im zależało na pierwszym efekcie, żeby złamać i zaszokować, a potem dosłownie skończyło się na jednej, rozmowie ostrzegawczej na Rakowieckiej, w czasie której niczego im nie podpisałem, zresztą nawet mi nie proponowali żadnej współpracy. Jak już tyle razy im odmówiłem, to wiedzieli, że taka rozmowa to stracony czas.
Wiedząc, że w Warszawie może być różnie, zamelinowaliśmy się z żoną na krótko w Wyszogrodzie. Trochę przeczekaliśmy, potem wróciliśmy do Warszawy, do mieszkania na Ursynowie. Zaczynał się czas wypuszczania pierwszych aresztowanych (na święta). Ulkę zamknęli w nocy, po powrocie z „Czarnego pierścienia”, lecz na święta już ją wypuścili. Trzymali pod kontrolą, ale jakoś zorganizowaliśmy łączność. Można powiedzieć, że rządziła kulturą z aresztu domowego. I ona, i my zdawaliśmy sobie sprawę, że mogła być wypuszczona na wabia. Spotkania w Płocku odbywały się po mieszkaniach. Dość daleko i bardzo okrężnymi drogami żeśmy się na nie dostawali. Myśmy wtedy już wpadali na najróżniejsze koncepty. Trochę moja ostrożność (a może niedobór odwagi w organizmie?) zdecydował, że starałem się zawsze być czysty. Jak przewodziłem jakiś - myśmy mówili „towar” - (gazetki, czasem książki), to starałem się nie mieć tego przy sobie. Zawsze były osoby towarzyszące, które nie siedziały koło mnie w pociągu. Były też takie do robienia rejwachu (bezpieka tego strasznie nie lubiła). Nawet jak bezpieka złapała mnie na dworcu i przewoziła na komisariat, to ja byłem czysty, a te osoby robiły co do nich należało. Potem myśmy wpadli na pomysł, żeby nie wozić tego aż tyle - woziliśmy jeden egzemplarz gazety bądź jakiejś książki, a na miejscu w Płocku oni to powielali i drukowali więcej. Tak samo było w Łodzi. Ten trójkąt Warszawa - Płock - Łódź bardzo dobrze funkcjonował. W Łodzi byli jeszcze ci starzy działacze Ruchu z tego pierwszego pokolenia Czumów i oni się wspaniale do tego włączyli. Oczywiście też mnóstwo działaczy "Solidarności". To powinno się doczekać osobnej monografii. Niestety z góry wiem, że nie będzie ta monografia pełna. Po pierwsze ludzie się kamuflowali (w jednych środowiskach konspirowali, w drugich udawali legalistów), nie występowali pod nazwiskami (ja, spotykałem się z ludźmi, coś przekazywałem, a nawet nie wiedziałem jak się oni nazywają). Z tymi z Łodzi to tak, po nazwiskach poznaliśmy się dopiero, gdy wręczano nam medale „Solidarności” o długiej, ale pięknej nazwie „Za zasługi w Walce o Niepodległość Polski i prawa człowieka 13 XII 1981 – 4 VI 1989 ”. I wywoływano nas po nazwiskach. Ale to już było koło roku 2000 i kilku ze swoich „kontaktów” nie zdążyłem poznać, bo nie dożyli. "Trzeba się spieszyć", jak mówił ksiądz poeta Twardowski...
Czy w czasie Karnawału Solidarności miałeś kontakty z Konfederacją bądź z
Komitetami Pomocy Więzionym za Przekonania?
- Z wszystkimi naraz. Byłem w strukturach „Solidarności” i KPN. Mówię w
liczbie mnogiej, bo jedną nogą byłem jeszcze w Wałbrzychu, drugą - już w
Płocku, trzecią - w Warszawie, a czwartą (trochę się zagalopowałem) w
Bytomiu. Oczywiście nikt nie miał legitymacji, niektórzy składali przysięgę.
Ode mnie nie wymagano. Zresztą początkowo funkcjonowałem raczej jako taki -
jak to nazwał Szomański - „oficer kontaktowy” ze Związku Piłsudczyków.
Związek chciał działać, Wójcik czy Motyczyński przeżywali kolejną młodość.
Ale biologia jednak jest biologią. Poza tym nie byliśmy organizacją liczną a
chcieliśmy coś zrobić - pomóc, doradzić, napisać. KPN wciągała powoli.
Głównie przez związki przyjaźni z Leszkiem, Andrzejem, Stefkiem Melakiem.
Działałeś w „Uniwersytecie Lotnym”…
- To szumna nazwa. W rzeczywistości to były serie wykładów po mieszkaniach.
Andrzej Szomański organizował „Uniwersytet Lotny”. Chyba pomagał mu Manuel,
ale nie jestem pewien, bo akcja była tajna. Nazwa od Oddziału Lotnego Wojska
Polskiego z czasów walk o niepodległość Polski.
Myślałem, że konkurencja z „Uniwersytetem Latającym”?
- Trochę też. „Uniwersytet Latający” był podwiązany pod KOR, jeszcze wtedy
marksizowali, ich program to był komunizm o ludzkim obliczu i finlandyzacja
Polski (słynne dwa aksjomaty Kuronia). A myśmy to organizowali jako rodzaj
korepetycji z niepodległości (z myśli niepodległościowej, z poezji
niepodległościowej), ale przede wszystkim były to korepetycje z optymizmu.
To podstawa niepodległości. Wiara , że jak się upadnie dziesięć razy, to
trzeba wstać jedenaście razy. To powtarzałem na zakończenie każdego
spotkania. Przez tamte lata odbyłem kilkadziesiąt spotkań zarówno na tym,
jak i na tamtym brzegu Wisły! Dzisiaj nie byłbym w stanie wskazać żadnego
adresu, nie mówiąc o tym, że myśmy wówczas chodzili bardzo okrężnymi
drogami, podczas gdy były prostsze dojścia.
Pamiętam takie spotkanie, na którym trzeba było jakoś się przedstawić i ktoś kto mnie wprowadzał przedstawił mnie jako Wolskiego (nie wiedziałem wtedy, że to jest pseudonim Jaruzelskiego, ale widocznie sprawiedliwość wyższa wymagała, że jak u nich był zły Wolski, to u nas musiał się ten dobry pojawić, bo inaczej harmonia świata by ucierpiała). Miałem wykład o Piłsudskim i ustawiłem go pod takim kątem, że Piłsudski ponosił porażki (nie wyszło mu z PPS-em, nie wyszło w 1905 roku, wcześnie nie wyszło ze spiskiem na cara), ale wciąż był wytrwały, wciąż działał dalej i wciąż się z porażek podnosił. Kończę wykład, mówię, że trzeba wstać jedenaście razy. Mimo że to było mieszkanie w bloku na osiedlu, rozbrzmiały oklaski, ale potem … Ustawia się kolejka, kilka osób ma moją książkę, „Myśl romantyczna” i mówią do mnie: „Panie Wolski niech Pan podpisze”. Byłem autentycznie wzruszony, ale to jest też ilustracja jak ta nasza konspiracja wyglądała. Nie do końca przestrzegane były reguły. Nasza konspiracja opierała się nie na technice a na etyce. Nikt z tych, którzy wiedzieli, że ten Wolski, to nie jest Wolski, nikomu nie doniósł. W dokumentach IPN-u nie ma na ten temat śladu. Nie ma ani jednego donosu o tych tajnych wykładach, gdy na przykład o wykładach w kościele - są. Więc to była jednak dobra konspiracja.
Może i ludzie się sami selekcjonowali?
- Chyba tak. No nie mówiąc o tym, że jednak byli selekcjonowani przez
szefów, to sami się też selekcjonowali. W latach 80-tych być w strukturze
nielegalnej, to znaczyło, liczyć się z więzieniem. Na tym etapie już trzeba
było pewne bariery lęku pokonać, a także i powziąć pewne zobowiązania.
Zdarzało się czasem, że ktoś był łamany takimi właśnie argumentami jak, wie
pan, żona, dzieci, niech pan to podpisze. Ci którzy do nas przystępowali,
jak gdyby już w swoich duszach to przełamanie uczynili. Poza tym wiedzieli,
że jak już zostaną uwięzieni, to koledzy ich nie opuszczą i pomogą. Nie
słyszałem o żadnym przypadku, że ktoś siedzi a żona nie ma co jeść. Sam
zanosiłem ludziom różną pomoc, jakieś kostki masła, mąkę, czy cokolwiek. Z
mięsem było trudniej. Mięso po kilku dniach by się zepsuło i wtedy
najbardziej słynny z poświęceń działacz podziemia by tego nie zjadł. Na
Ursynowie takim szefem podziemnego zaopatrzenia był Jurek Szczęsny, też
jedną nogą w KPN, jedną u ursynowskich demokratów, jedną u Kirpluka.
Oczywiście byliśmy obaj w podziemnej „Solidarności”.
Po 13 Grudnia Twoja sytuacja się zmienia. Byłeś zatrudniony w radiu?
- Z radia mnie wywalili, jak wielu działaczy "Solidarności". Postawili
transporter i nie wpuszczali. Potem były rozmowy, nie takie jak na
Rakowieckiej, ale też z udziałem SB. Proponowali pozostawienie w pracy,
najpierw za współpracę z SB, potem już tylko za popieranie WRON-y. Odmówiłem
i dostałem „zwolnienie ze służby w jednostce zmilitaryzowanej Polskie
Radio”. Przekradłem się do Płocka, bo wtedy jeszcze trzeba było się
przekradać (początek 1982 roku). Była szansa, żebym został kierownikiem
artystycznym, po Marczewskim – a zarazem jakby jego namiestnikiem, bo on
przechodził do Warszawy. Mieliśmy połączyć wysiłki i programy, byłoby taniej
i na wyższym poziomie. Niestety, z Warszawy przyszedł donos. Ja załapałem
się dopiero po wakacjach, na podrzędne stanowisko kierownika literackiego,
ale na 30 lat. Właściwie wtedy urwał się kontakt z warszawskim środowiskiem
naukowym, z bibliotekami – a przecież wtedy kończyłem swoją historię
polskiej filozofii. Wpadałem przypomnieć się rodzinie i pokonspirować, a
potem wracałem do Płocka. Tak przez 30 lat. Pozbyto się mnie dopiero, gdy
byłem w szpitalu.
Do tego jeszcze dojdziemy. Na razie jest rok 1982, jesteś w Płocku i udało
się jakoś Cię przechować.
- To głównie zasługa mojego dyrektora teatru Andrzeja Marczewskiego, który
po prostu nie uległ naciskom. Potem przeniósł się do Warszawy. Potem go
wygnali za próbę zrobienia „Termopil Polskich” Micińskiego. Niechlubną rolę
odegrał konsultant SB, zresztą pisarz, Aleksander Nawrocki, który na ten
spektakl i na Marczewskiego zakablował. Doniósł, że to jest takie
antyradzieckie, że drobne ingerencje nic nie zmienią, trzeba by pisać od
nowa. Przy warszawskiej, nieudanej zresztą realizacji kręcił się Maciek
Bordowicz, poeta, aktor, reżyser a prywatnie przyjaciel Nawrockiego. Chłopcy
dedykowali sobie wiersze. Matka Bordowicza i moja żona pracowały razem w
„Rozmaitościach” - stąd znam trochę szczegółów. Bordowicz próbował zrobić
„Termopile Polskie” w Łodzi,
Tak jak ty „Grota” w Wałbrzychu?
- I z takim samym skutkiem. Bo pochwalił się przyjacielowi Nawrockiemu, ten
zakablował to esbecji i koniec końców pogonili Bordowicza z Łodzi razem z
"Termopilami". Ale szczegółów nie znam, bo siedziałem przeważnie w Płocku.
Darek Stolarski też pracował w waszym teatrze w Płocku.
- Tak. Fantastyczny chłopak! Do tego uzdolniony. Pokazywał mi swoje wiersze.
Był działaczem Federacji Młodzieży Walczącej, potem szefem Okręgu KPN.
Pracował u mnie w teatrze, a potem ja u niego byłem przez pewien czas szefem
kultury w KPN. Współpracowaliśmy z Ulką Ambroziewicz. Darek
najprawdopodobniej został zamordowany przez służby. Prowadził biuro
interwencji KPN i wpadł na ślady przekrętów w Petrochemii. To była jedna z
ostatnich ofiar tamtego systemu. Zmarł w październiku 1993 roku, o ile
pamiętam.
Tak. Noc z 16 na 17. Ja Darka poznałem na Rakowieckiej. Pod jedną celą
byliśmy wspólnie prawie półtora miesiąca. Ja go też przekazałem pod opiekę
prawną Piotrowi Andrzejewskiemu. On miał jakiegoś mecenasa z Płocka, tylko
nie wyglądało na to, że ten pan adwokat się nim i jego sprawą przejmuje.
Trzeba też przyznać, że Darek miał jeden z najpoważniejszych zarzutów z
wszystkich więźniów na trzecim pawilonie MSW, bo on miał zarzut próby
obalenia ustroju PRL siłą. A wiemy obaj, że podpadł ubekom za podanie do
publicznej wiadomości adresów zamieszkania funkcjonariuszy SB.
- No i paru tajnych współpracowników im spalił. To był wspaniały chłopak,
wysportowany – pływak, kajakarz i to w czołówce kraju, poza tym zrobił kurs
pilotażu, zaczynał prowadzić helikopter (znajomy - też zresztą z KPN - miał
firmę i latałem z nimi nad Płockiem). A poza tym Darek pisał wiersze. Dobre
- wiem, bo je oceniałem. Trochę jakby polska odmiana haiku.
Po jego śmierci była dramatyczna sytuacja, ale był też taki symboliczny moment. Darek miał na ścianie matę i miał zwyczaj wieszać na niej wierszyki - on w zasadzie pisał miniatury - nad którymi pracował przypinając je szpileczkami do tych mat. To był dla nas jeden z przekonywających dowodów, że ebecja wcześniej była w jego mieszkaniu. Jak myśmy przyszli [tj. Bohdan Urbankowski, Bożena Kosińska i Michał Tokarzewski] by komisyjnie otwarto mieszkanie, to ja zażądałem, żeby zebrano odciski palców. Musieliśmy poczekać, bo dopiero trzeba było posłać po specjalistę. Na drzwiach nie było - jakby ich nigdy nikt nie otwierał. Żadnych śladów w mieszkaniu. Dziwna rzecz, ale nie było także tych karteczek z wierszami. Tak, jakby gdzieś uleciały... Może esbecja je wzięła, bo myśleli, że to są jakieś szyfry czy notatki? To samo się powtórzyło w siedzibie KPN. Tam zresztą z szafy pancernej zniknęły dokumenty biura interwencji i kilka czystych legitymacji. Bo to już był okres, gdy wprowadziliśmy legitymacje KPN, zwłaszcza na prowincji. Potem słyszałem, że jakieś wypłynęły we Francji i przynajmniej jedna w USA.
Wróćmy jeszcze do końcówki stanu wojennego. Ty ciągle współpracowałeś z
grupami działającymi w podziemiu?
- Tak, ale to już było KPN, „Solidarność” oraz ta grupa działaczy tu na
Ursynowie - wszystko na raz. W tym samym bloku trzy podziemne redakcje.
„Niepodległość”, „Orientacja na prawo”... Myśmy robili także pismo „Orzeł
Biały”. Oczywiście tylko koncepcyjnie. Teksty zabierał Staszek Mazurkiewicz
(wnuk „Radosława”), raz czy dwa Tomek Merta (jak wyszliśmy z podziemia, to
Tomek pracował z nami w „Gazecie Polskiej”, zginął w Smoleńsku). Szefową
„Orła Białego” była Kasia Pietrzyk, też z wydziału prawa. Mazurkiewicz miał
grupę na uniwerku „Organizację Akademicką Orzeł Biały” i to pismo musiało
trzymać poziom. Oni wszyscy wstąpili do KPN.
W Płocku oczywiście byłem wciąż w „Solidarności” (przypuszczam, że nadal jestem, bo się przecież nie wypisałem). W Łodzi wspieraliśmy grupę „Przedświtu”. I oczywiście wspomagałem Bytom. Czasem jeździłem a nie zawsze mogłem nocować u własnej matki, w naszym dawnym mieszkaniu. Tam po mnie robotę przejął mój kuzyn, Janusz, mieszkał tuż pod Bytomiem, nikt nas nie kojarzył.
Działasz na polu słowa. Najkrócej mówiąc redakcja pism, redakcja publikacji?
- Czasem to, co się napisało trzeba było potem rozkolportować, bo akurat
kogoś wsadzili. Ale głównie zajmowałem się pisaniem i redagowaniem,
publicznie miałem się nie pokazywać, bo byłem największym wytwórcą tekstów.
W pionie organizacyjnym nie działałem, chyba że mnie ktoś zaprosił.
Natomiast dorywczo współpracowałem z podziemnym radiem „Solidarności” i z
„Jutrzenką” Andrzeja Cieleckiego. Pełna nazwa „Polskie Radio Armii Krajowej
>>Jutrzenka<< im. gen. >>Grota<< Stefana Roweckiego". Zacząłem po wyrzuceniu
z Myśliwieckiej, więc nie miałem przerwy w pracy w radio. Ale tu było
trudniej, bo kazali mi zmieniać głos, myśmy przeważnie albo mówili przez
nos, albo wsadzaliśmy coś do ust, stąd część audycji robiła się nieco
bełkotliwa. Wolałem pisać, a odczytywał kto inny.
To były krótkie audycje – 15 minut i spieprzać. Była zasada, żeby za każdym razem nadawać i spieprzać z innego mieszkania no bo się baliśmy namierzenia. Sytuacja jak w moim dramacie „Wyspa”. Cały czas musiałem się jeszcze dzielić z Płockiem, bo tam miałem stałe miejsce zatrudnienia. Chodziłem wciąż niewyspany, w dzień pracowałem jawnie, w nocy tajnie. Godzina policyjna, którą "czerwoni" wprowadzili po 13 Grudnia jednocześnie była czymś w rodzaju ochrony dla nas. Łatwiej było chodzić, przemykać się (jak ktoś wiedział którędy, to szedł niemal bez ryzyka). Dużo spraw się załatwiało właśnie nocą, trafiając do konkretnych ludzi, oczywiście na piechotę. Poznałem Płock jak mało kto!
Miałeś porównanie Płocka z Warszawą. Jak działalność przeciwko stanowi
wojennemu była w tych miastach widoczna?
- Warszawa była bardziej widowiskowa z racji cyklicznych protestów
ulicznych. Na przykład trzy damy prowadziły spacery podczas dziennika
telewizyjnego, dookoła placu Narutowicza. Pani Zofia dala mi rozgrzeszenie z
konspiracji tłumacząc, że jak mnie nigdzie nie będzie widać, to esbecja
dopiero się tym zainteresuje i zacznie niuchać. Więc, żebym trochę
manifestował, ale nie za bardzo. Tak na jakieś zatrzymanie, przesłuchanie,
ale nie na dłuższe uwięzienie, bo kto będzie pisał? Rzeczywiście załapałem
się na wezwanie i przesłuchanie, ale mnie nie wsadzili, więc mogłem pisać.
W Płocku manifestacje przeciwko zakłamanym mediom byłyby niezrozumiałe. Były poważne demonstracje, na przykład w rocznicę wprowadzenia stanu wojennego, dla uczczenia pomordowanych na kopalni „Wujek”. I to robili robotnicy. Inteligencja w większości się wystraszyła, a ci, którzy się nie bali – raczej zajmowali się gazetkami, tajnymi dyskusjami. To byli nauczyciele. No i nasz teatr oczywiście. Tutaj też grało się na dwóch fortepianach. Sesje poświęcone Witkacemu czy Fredrze to były kpiny z „czerwonych”. Płockie dni Romantyzmu, to był zjazd opozycji, próba wylansowania polskiej filozofii przeciwko marksizmowi. W tym trochę się zorientowali, ktoś doniósł, rok później nie dostaliśmy zgody. Lecz dostaliśmy zgodę na Płockie Dni Poezji Miłosnej i robiliśmy dalej swoje. Tu działał Staszek Nawrocki, który wtedy zbliżył się do KPN, potem nawet wstąpił formalnie. Także pod płaszczykiem Towarzystwa Naukowego Płockiego czasem dało się coś przemycić, ale już rzadziej, bo Kuba Chojnacki, który był prezesem, był w PZPR i miał przetrącony kręgosłup. Czasem zgadzał się na jakąś imprezę, ale na wszelki wypadek wyjeżdżał. To był szczyt jego odwagi.
W Płocku elita była mała, wystraszona i to ją jednoczyło. W Warszawie elita
była skłócona... Z jednej strony my - KPN, z drugiej strony KOR, który miał
dobre przełożenie na radio Wolną Europę, na emigrację z 68 roku, która była
przecież w dużym stopniu emigracją ubecką. Nie sądzę, żeby chcieli dawne
grzechy odpracować, raczej liczyli na to, że jak coś się zmieni to wrócą
jako ci skrzywdzeni – i tak się stało.
Cofnijmy się do 1984 roku. Wielka Trójka Konfederacji wychodzi z więzienia i następuje podział KPN. Jak to przyjąłeś?
- Nie chciałem się przyczyniać do podziału. Kiedy oni siedzieli byłem w strukturze, którą kierowali Andrzej Szomański i Stefek Melak. Taka zupełnie nieformalna i samozwańczą Rada Polityczna. Broń Boże nie przejmowaliśmy żadnych funkcji, nie wydawaliśmy dokumentów. Chodziło o robienie czegoś i o ciągłość działalności. Koledzy poszli siedzieć, trzeba ich robotę wykonać. Ja w KPN nie sprawowałem żadnej funkcji, do Rady Politycznej zostałem wybrany dopiero na początku III RP, też raczej do roboty, bo część ludzi odpłynęła do organizacji, które mogły czymś płacić. Myśmy dalej pracowali za najcenniejszą walutę świata, czyli dla idei.
Ale to było docenione, jesteś jednym z niewielu, którzy zostali odznaczeni
Srebrnym Krzyżem Zasłużony dla KPN.
- Czasem czuję się zażenowany, ludzie bardziej zasłużeni nie doczekali,
nawet ich nie znamy. Przypomnę jak wspaniale działał Ursus (rozkręcił ich
Andrzej Szomański). Załatwiali sprawy organizacyjne i druk. Tam też można
było melinować przyjezdnych. Nigdy ich nie wydali, co najwyżej któregoś
upili. A dziś nawet nie znamy ich nazwisk.
To się potwierdza, że wówczas ludzie z niektórych terenów kraju brali
Andrzeja i Stefcia, także ciebie za tych namaszczonych. Brali ich za władzę
KPN-u.
- Tak, ale wynikało to po prostu z faktu, że ktoś musiał to robić i myśmy
traktowali jako taki obowiązek moralny. Jakoś podpieraliśmy na duchu Majkę a
ona nas. Wspaniała, odważna. Tak zachowywały się żony powstańców...
A wracając do rozłamu w KPN, bardzo to przeżyłeś?
- Po prostu boleśnie. Bo widzisz, tu przyjaciele i tu przyjaciele. Leszka
uważałem za ogromny autorytet, ma imponującą wiedzę, w przeliczeniu to 10
Friszków i 20 Geremków. Ile ja się od niego dowiedziałem! Korepetycje na
najwyższym poziomie! A jeśli chodzi o Romka i Tadzia Stańskiego, to nie było
jakieś ordynarne zerwanie. Oni wcześniej mieli własną strukturę. To nie było
tak, że oni stworzyli ją specjalnie. Oni wrócili do korzeni, do kolegów, z
którymi jeszcze spiskowali w PAX-ie przeciw Piaseckiemu. Działali równolegle
z nami, spotykaliśmy się już w latach 70-tych. Nieraz jeździłem z Leszkiem do
Leszna (do Romka Szeremietiewa) małym samochodzikiem Leszka. On prowadził.
Teza, którą głoszą i Tadziu Stański, i Romek jest taka, że oni się rozstali ze
względu na perspektywę działania. Leszek głosił, że trzeba iść na jawność w
działaniu a oni uważali, że trzeba zejść jeszcze głębiej do podziemia i
budować tajne struktury.
-Wiesz, o ile ja pamiętam tamte spotkania (a pamiętam je z racji upływu czasu coraz bardziej mgliście), to nieomal na każdym pojawiały się nowe, dokładne odwrotne koncepcje niż na poprzednim. To, czy działać jawnie (i do jakiego stopnia), czy nie - to był problem nieomal codzienny. Dlatego, że była jednakowa ilość racji po obu stronach. Wspomniałem że była akcja bojkotu dziennika telewizyjnego. Brać w tym udział, czy nie? Jak brać to chcąc nie chcąc zwracamy na siebie uwagę i łatwiej nas namierzą. Jeżeli nie weźmiemy, to będzie, że się uchylamy, że może KPN nie ma nawet takiej odwagi. Bezpiekę, która przecież wiedziała o naszym istnieniu też by to zainteresowało. Te dwie koncepcje cały czas pulsowały. Leszek też się wahał. W pewnym momencie, na początku stanu wojennego on miał szansę, żeby się ukryć przed aresztowaniem. Znalazł się potem w więzieniu właściwie z własnej woli. To był gest. On chciał pokazać, że nie należy się bać, że można walczyć z otwartą przyłbicą. Romek i Tadek też się nie bali, ale oni uważali, że komuniści takich gestów nie docenią. Większość zsowietyzowanego społeczeństwa – też nie. Używając pojęć nam bliższych: komuniści nie mieli i nie mają zdolności honorowej, to banda oszustów, cwaniaczków, gryzących się i donoszących jeden na drugiego, a nie żadni ludzie honoru. I przed kim tu manifestować? Odwołam się do innego przykładu - Pilecki. Jego pomyłka polegała na tym, że chciał traktować Różańskiego jako polskiego oficera, a to był mały oszust.
Co się zmieniło po 1989 roku?
-
Miałem takiego kolegę - myśmy się i kłócili, i lubili. Filozof, straszny
cynik, musiałem się z kimś takim spotykać, bo na jego tle pomimo różnych
grzechów czułem się czysty jak anioł. On po prostu przeszedł na drugą stronę
i zaczął robić karierę w MSW. Tam dorobił się majora a w końcu nawet
pułkownika. Był dumny, że z Kiszczakiem są po imieniu i jeżdżą na polowania.
Ten kolega kiedyś
mnie spotkał, chyba przypadkiem, bo stałem na przystanku. Zatrzymał się,
wysiadł z samochodu i zaproponował mi udział w jakimś stole, czy "pod-stole"
do spraw
kultury. Powiedziałem mu: "Jeżeli to ma być uczciwe, jeżeli ma nastąpić wielkie zbratanie Polaków,
to dlaczego nie poprosicie Moczulskiego, skoro zaprosiliście Kuronia,
Geremka, Michnika? Przecież Moczulski nie jest mniej zasłużony w opozycji a KPN
była największą partią opozycyjną". A on tak jakoś się nadął, zamilkł, jakby
szukał słowa. A potem powiedział - "On jest wrogiem". Bez względu
na to, co było kiedyś – wtedy Leszek był dla nich prawdziwym wrogiem. Z
pozostałymi można było się dogadywać, kombinować...
Po 1989 roku wielu działaczy podziemia chciało robić kariery. A KPN nie była u władzy, nie mogła rozdawać stanowisk. ZChN już mogło coś tam dać, PC też kupowało ludzi stanowiskami. To zaowocowało stworzeniem systemu, który teraz tak trudno rozmontować. Oni ileś tam ludzi skorumpowali, zdemoralizowali. A jeżeli ktoś już jest w tym układzie przestępczym to swoją uczciwość może oglądać tylko w nocy, pod kołderką. Tam wszyscy na wszystkich mają haki. To ich wzmacnia...
Więc to takie, jak mówią, łże-elity?
- Pod pewnymi względami to jednak są elity.
Pod jakimi? Zacznę od tego jakimi nie są. Trentowski mówiąc o elitach
potrzebnych dla Polski wyliczał trzy grupy. Powiem to w jego języku.
Pierwsza grupa, to ludzie najświetniejszej realności - posiadacze, wybitni
przemysłowcy czy ziemianie. Druga grupa, to ludzie najświetniejszej
idealności - pisarze, filozofowie, historycy, którzy swoją twórczością
podtrzymują tożsamość narodu. I trzecia grupa, to ludzie najświetniejszej
rzeczywistości, czyli ludzie czynu, działacze polityczni. On wymieniał
Kościuszkę, my wymienilibyśmy Piłsudskiego. Oczywiście w PRL takich elit być
nie mogło, nie było ich nawet w podziemiu, może trochę na emigracji, ale
skoro nie mieli wpływu na Polskę, to jakie z nich elity? Co gorsze – nie ma
takich elit w III RP. Przypomnijmy, ludzie najświetniejszej realności:
Gawronik, Baksik, Gąsiorowski, Grobelny i jego „Becząca Kasa Oszczędności”,
ostatnio głośny Marcin Plichta... Ludzie idealności: kiedyś Schaff, potem
Bauman... Wreszcie ludzie rzeczywistości: Wałęsa, po drugiej stronie
Kwaśniewski. Pamiętam takie wybory na prezydenta, gdy Polacy mieli do wyboru
„Bolka”, „Alka” i „Musta”.
Pozwolę sobie na wspomnienie. Jest Marzec 1968 roku. Jest strajk. Najpierw byliśmy przed BUW-em, potem przeszliśmy pod gmach rektora wznosząc najsłuszniejsze i najpiękniejsze hasła. Na balkon wyszedł rektor i powiedział, że nie może rozmawiać z tłumem, że to chała i żeby jakąś delegację wyłonić. No to my znowu włazimy i przemawiamy - włazimy, bo tam była taka pryzma narąbanego z chodnika lodu, więc nam się z tego zrobiła mównica. Ja też na tym stałem. Byłem za kandydaturą Miecia zwanego ”Szafą”. On był szefem naszego klubu kulturystycznego, najsilniejszy facet na Kickiego. Zresztą bardzo się fajnie zachowywał. W każdym razie ja za nim przemawiałem, nagle ktoś do mnie krzyczy, żebym już złaził i przestał pieprzyć, bo „nasza" delegacja jest już na górze. Okazało się, że w międzyczasie paru cwaniaków z Wydziału Historii, ze skądinąd inteligentną Ireną Lasotą na czele, już poleźli do rektora jako „nasza” delegacja. A ja mogłem sobie przemawiać, ile chciałem. Słuchaj, to jest pewien symbol. Więcej - to jest klucz. Popatrz, co się dzieje w 1980 roku na stoczni w Gdańsku. Jest strajk, są robotnicy, są przywódcy protestujących, Ania Walentynowicz, Gwiazda, Wałęsa, przeciwko niemu różna opozycja itd. Nagle przyjeżdżają „eksperci z Warszawy”. Oni potem przechwycą władzę. Nie wiem czy w składzie nie było tych samych ludzi, co w marcu 1968 roku albo ktoś z ich rodziny.
To są elity samozwańcze, ale nie należy ich lekceważyć. Gdy masa jest bierna, skrępowana zasadami religii czy regułami demokracji – wystarczy paru tupeciarzy i oni narzucą się jako władza. Chwyty polegające na powoływaniu takich samozwańczych struktur po prostu się powtarzają. Taką elitę wynegocjowano i narzucono w Magdalence, gdy się zaczęła zużywać – pojawili się nowi samozwańcy. Ich siłą jest marazm naszego społeczeństwa, ale i obce interesy. Ja bym tego nie lekceważył. Ciśnie się cytat z Piłsudskiego: "Podczas kryzysów – powtarzam - strzeżcie się agentur!" I dalszy ciąg, rzadziej cytowany: "Idźcie swoją drogą, służąc jedynie Polsce, miłując tylko Polskę i nienawidząc tych, co służą obcym".
***
Aneks poetycki
Boruta,
z opowieści Generała Abrahama
Nie jest prawdą,
że jego lanca
zakończona była widłami
z których wybuchał płomień -
Nie jest prawdą,
że wybiegł spod ziemi
na hasło Ojczyzna w potrzebie!
że przepalił wówczas podłogę
dworku, w którym werbowano ochotników - -
Po prostu:
gdy ułani
o zmierzchu stanęli do apelu
okazało się, że
- jak nie liczyć -
wciąż więcej o jednego... Więc wiedzieli:
jest już wśród nich.
Najbardziej lubił nocne
wypady, zasadzki
gry rycerskie... W pobliżu Bielaw
jakby przefrunął rzekę
zniósł obóz pancernej dywizji.
Przez łąki pod Łęczycą
- dzień później -
szarżował na kolumny
piechoty. W powietrzu
słyszano łopot skrzydeł -
jakby roty niewidzialnej husarii
pędziły, zmiotły wroga - lecz nie chichot
ale płacz ludzki
nieomal dziecięcy
słyszano w cichnącym wichrze.
Zginął -
nie,
nie w tej szarży.
Wkrótce potem:
w zwycięskiej bitwie pod Piątkiem.
Własną piersią zasłonił ułana,
młodego chłopca...
Kiedy diabeł pomaga ludziom
gdy kocha i rozpacza jak człowiek -
musi umrzeć jak człowiek. Nie pomogły
żadne leki i żadne modlitwy ułanów:
Boruta
zmarł, lecz znowu nie jest prawdą
że zniknął potem z trumny.
Poświęcona
ziemia przyjęła poszarpane ciało. Nad grobem
tej samej nocy
nie kwiaty
nie wierzba wyrosła płacząca -
Wyrósł biały brzozowy krzyż.
Panu Generałowi
dziękując za wieczór wspomnień
1974 lub 1975
***
Kalendarium działalności Bohdana Urbankowskiego w okresie PRL:
Chociaż urodził się w Warszawie, to w 1945 trafił do Bytomia i tutaj ukończył szkołę średnią. Tutaj w 1959 założył wraz z kolegami konspiracyjny Klub Artystów Anarchistów. Później utrzymywał kontakty z działaczami PAX z Bytomia.
Po maturze wyjechał do Warszawy, gdzie studiował polonistykę oraz filozofię na UW (z filozofii zrobił doktorat – „Problemy humanizmu w twórczości Dostojewskiego”).
W 1970 założył grupę poetycką - Konfederacja Nowego Romantyzmu.
W 1. połowie lat 70. podjął pracę naukową na warszawskim AWF (w katedrze filozofii).
W pewnym momencie z Urbankowskim nawiązał kontakt Stefan Matuszczyk – kapitan „Porawa”. Poprzez „Porawę” Urbankowski wszedł do kręgu Elżbiety Prądzyńskiej (ostatniej miłości generała „Grota”) i zetknął się ze środowiskiem akowskim, m.in. z generałami: Abrahamem i Borutą-Spiechowiczem.
Jesienią 1975 w Teatrze Starym w Krakowie wystawiono sztukę Urbankowskiego „W białych ogrodach”. W tym czasie Urbankowski nawiązał kontakt z Moczulskim.
W grudniu 1977 Urbankowski podjął pracę w Naczelnej Redakcji Publicystyki Kulturalnej Telewizji - „Teatr Faktu” (kierownikiem redakcji był Grzegorz Królikiewicz)
W 1979 Urbankowski został usunięty z Telewizji i podjął pracę w Redakcji Dramatu Naczelnej Redakcji Programów Literackich i Publicystyki Kulturalnej Polskiego Radia (do początków 1982).
W latach 1979-1980 – pracował w teatrze w Wałbrzychu (jego dyrektorem był Andrzej Marczewski).
W1980 (po Sierpniu) przeniósł się z Wałbrzycha do Teatru im. Szaniawskiego w Płocku. Tutaj w 1981 działał w KOWzaP oraz założył Teatr Myśli Politycznej.
Po 13 Grudnia pracował i w Płocku, i w Warszawie,
współpracując z kilkoma podziemnymi pismami i różnymi
organizacjami opozycji antysystemowej („S”, KPN, SW).
Wortal Instytutu Historycznego NN im. Andrzeja Ostoja Owsianego.
Materiały są dostępne na licencji CC BY 3.0 PL.
Zezwala się na dowolne wykorzystanie treści
pod warunkiem wskazania autorów praw do tekstu.