Katarzyna Śniadecka:
Chciałam zapytać o Pana o wydarzenia
związane z KPN - sprawa testowania kwestii legalności KPN i związanych z tym
zatrzymaniach. Czy Pan przewidywał taki scenariusz?
Romuald Szeremietiew: Problem związany z podjęciem
działalności niepodległościowej polegał tylko na tym, czy rozkład reżimu
jest już tak daleko posunięty, że władze PRL nie będą w stanie przy pomocy
Służby Bezpieczeństwa zdusić tego działania. Nasza analiza, gdy
wypracowaliśmy decyzję budowania niepodległościowej partii politycznej
upewniały, że będzie to możliwe. Ponadto trzeba też przypomnieć, że
decydując się na taki kierunek działalności wychodziliśmy poza ramy tzw.
opozycji demokratycznej; KOR i ROPCiO to były formacje, które deklarowały,
że chcą bronić praw człowieka w ramach prawnych reżimu PRL. KPN też
deklarował działania zgodne z prawem – twierdziliśmy, że prawo w PRL nie
zabrania tworzenia partii politycznych – ale nasze przedsięwzięcia miały
sprawić, że PRL-u nie będzie. Nasza działalność miała prowadzić do odebrania
komunistom władzy i do zmiany ustroju. Zakładaliśmy, że satelita Moskwy,
Polska Rzeczypospolita Ludowa, zostanie zastąpiona przez niepodległą
Rzeczypospolitą Polską. To było śmiertelnym zagrożeniem dla reżimu i
wiedzieliśmy, że spotkają nas z tego powodu represje. A więc to, że trafimy
do więzienia nie budziło mojej wątpliwości. Zasadne było jednak ustalenie,
czy komuniści będą w stanie wyeliminować nas i całkowicie zlikwidować naszą
działalność. Uznaliśmy, że takich możliwości reżim już nie będzie miał. Na
czym opieraliśmy ten wniosek? W tamtym czasie analizując sytuację w Polsce
uważaliśmy, że wkrótce ujawni się zasadnicza sprzeczność między tym, czego
chcą Polacy, a tym co może im zapewnić PRL. W dorosłe życie wchodziły
miliony Polaków, którzy chcieli zakładać rodziny, potrzebowali mieszkań,
mieli różnorodne ambicje życiowe. Było dla nas oczywiste, że rządząca PZPR
fatalnie kierująca gospodarką „planową” nie będzie w stanie sprostać
oczekiwaniom młodych Polaków. Przewidywaliśmy, że tym samym musi dojść do
starcia strupieszałego PRL z dynamicznym młodym pokoleniem. Komuniści też
zdawali sobie sprawę z tego zagrożenia, chcieli jakoś sprostać wyzwaniom.
Pojawił się plan budowy tzw. drugiej Polski firmowany przez sekretarza PZPR
Edwarda Gierka, ale to, jak wiadomo się nie udało.
Nabraliśmy przekonania, że szansą na odzyskanie niepodległości będzie
rosnący w siłę demograficzny potencjał społeczeństwa. Przewidywaliśmy, że
wystąpi fala społecznego antyreżimowego sprzeciwu i skończy się obaleniem
komunistów, a więc odzyskaniem niepodległości przez Polskę. Widzieliśmy też
narastający wielowymiarowy kryzys w całym bloku sowieckim. W Związku
Radzieckim - trwała agresja sowiecka w Afganistanie i widać było, że Sowieci
przegrywają. Było widoczne, że Związek Sowiecki się chwieje i powinien
upaść, a był on jedynym gwarantem istnienia PRL.
Nasza decyzja podjęcia walki o niepodległość wynikła z przekonania, że
sytuacja społeczna i międzynarodowa będzie nam sprzyjała. Czym innym był
jednak odbiór naszego działania w społeczeństwie polskim. Było wielu
„realistów” i jeszcze więcej „rozsądnych”, którzy uważali domaganie się
niepodległości za fantazjowanie, a nas nazywali „oszołomami”, a nawet czasem
prowokatorami, którzy swym działaniem ściągną na Polskę sowiecką
interwencję. Twierdzili, że Moskwa nigdy nie zgodzi się na utratę Polski.
Ludzie ci nie wyobrażali sobie, że układ jałtański się rozsypie a Polska
naprawdę stoi przed ogromną szansą odzyskanie wolności i samostanowienia. My
natomiast uważaliśmy, że to się stać musi.
Drugą sprawą były doraźnie występujące uwarunkowania – co można było
konkretnie robić i na ile skutecznie. Na ile jeszcze reżim PRL będzie w
stanie paraliżować naszą organizacyjną działalność? No i okazało się, że
komuniści są w sytuacji kryzysowej, zresztą jak cały „obóz socjalistyczny”.
ZSRR musiał zmniejszyć obciążenia zbrojeniowe, jego gospodarka nie podołała
wyścigowi zbrojeń z Zachodem. Związek Sowiecki potrzebował dlatego
odprężenia, doszło do konferencji bezpieczeństwa i współpracy w Europie.
Zachód postawił wówczas rzecz bardzo ważną dla nas, mianowicie prawa
człowieka. Wielka była w tym zasługa zapomnianego dziś prezydenta USA Jimmy
Cartera. Wtedy to ratyfikowano po stronie sowieckiej Deklarację Praw
Człowieka. Stała się ona częścią wewnętrznego prawa w PRL. Władze
komunistyczne musiały deklarację nie tylko ratyfikować, ale też ogłosić w
Dzienniku Ustaw, aby dowieść, że ona obowiązuje. Ten numer Dziennika Ustaw w
PRL był traktowany niczym jakiś najtajniejszy dokument, nie można go było
zdobyć, ale dla nas było wystarczające, że to prawo jest i jego naruszenia
będą wywoływały reakcje Zachodu. To bardzo ograniczało możliwości represyjne
komunistycznego aparatu przemocy i umożliwiało nam organizowanie
Konfederacji. Z tego też skorzystaliśmy.
Ogłosiliśmy powstanie KPN-u, jako partii politycznej działającej jawnie,
zgodnie z prawami człowieka, a więc w ramach obowiązującego porządku
prawnego. Okazało się, że reżim miał straszny kłopot z tą naszą
„legalnością”. Byliśmy oczywiście narażeni na różnego rodzaju represje,
zwolnienie z pracy, krótkie zatrzymania, itp., ale to nie sparaliżowało
naszej działalności. KPN rozwijała się. Kiedy komuniści postanowili naszą
działalność skuteczniej powstrzymywać zamykając nas do więzienia, wtedy
wybuchła Solidarność - to był ten moment przez nas przewidywany; potencjał
demograficzny Polski uderzył w strupieszałą strukturę państwową PRL. Wtedy
komuniści uznali, że Solidarność może działać, trudno – zgoda, ale
działalności KPN-u postanowili postawić tamę. W PZPR podjęto decyzje, żeby
aresztować Leszka Moczulskiego, a następnie pozostałych członków
kierownictwa Konfederacji, w tym mnie. Sądzili, że zamykając nas za kratami
wyznaczają barierę, której inni będą się bali przekroczyć. Esbecy mówili w
ten sposób działającym w Solidarności: możecie domagać się poprawy warunków
socjalnych, działać społecznie, ale nie wolno wam podważać kierowniczej roli
partii i podporządkowania Moskwie (sojuszu z ZSRR). Nie wolno było domagać
się niepodległości bo za to groziło uwięzienie. Przekaz był więc dla
wszystkich jasny. A dla mnie - jak wspomniałem wyżej - było oczywiste, że
trafię do więzienia.
K.Ś:
Głównym argumentem forsowanym przez prokuratora było
planowanie podjęcia akcji zbrojnej i wykazanie finansowania działalności KPN
z zagranicy, żeby to wyglądało na szeroko zakrojoną akcję.
R. Sz.:
To była nieprawdziwe zarzuty. Nie planowaliśmy
działań zbrojnych i nie mieliśmy też żadnego finansowania z zagranicy – a
bardzo by się ono wtedy przydało. Cały akt oskarżenia, który sprokurowała
prokuratura nie miał żadnego oparcia w faktach. Co do pomocy finansowej z
Zachodu; w przypadku KPN nie było jej dlatego, że ośrodki na Zachodzie,
które wspierały polską działalność niezależną i opozycyjną uważały, iż KPN
nie należy pomagać, bowiem nasz cel niepodległość Polski – oznacza
konfrontację z ZSRR, czego Zachód nie chciał – nie przypuszczano i nie
przewidywano zresztą wtedy, że ZSRR rozleci się. Kto z „sowietologów” i
polskich „demokratycznych” opozycjonistów przewidywał, że ZSRR upadnie? W
1986 roku miałem sposobność rozmawiać z amerykańskimi znawcami Sowietów.
Mówiłem, że za parę lat ZSRR nie będzie. Uważano, że jestem niepoważny.
Twierdzono, że ZSRR zreformuje się – pokładano wielkie nadzieje w
Gorbaczowie – i będzie ważnym elementem ładu międzynarodowego.
W Internecie można znaleźć nagranie mojej rozmowy przeprowadzonej w 1985
roku z dziennikarzem opozycjonistą Maciejem Szumowskim. To jest materiał
pokazujący jak oceniałem sytuację, a jak ją widział Szumowski. Kierowałem
wtedy Polską Partię Niepodległościową, widziałem niepodległość jako coś
bardzo bliskiego, a Szumowski nie mógł tego przyjąć do wiadomości, mówił
„niepodległość, ależ to niemożliwe”.
K.Ś: Działając w Polskiej Partii Niepodległościowej
braliście pod uwagę działania zbrojne?
R. Sz.:
Rzeczywiście nie wykluczaliśmy walki zbrojnej, ale
tylko z jednego powodu; po prostu uważaliśmy, że ustawiczne deklarowanie
pokojowych metod działania ośmiela reżim, który będąc pewnym, że nie będzie
czynnego oporu łatwo nas spacyfikuje. Kiedy strajkujący mówią, że nie będą
stawiali oporu to tym samym niejako zapraszają milicję, żeby weszła i
strajkujących wyaresztowała. Natomiast, jeśli miliony Polaków wykażą wolę
oporu, to wtedy przeciwnik zastanowi się, czy może stosować represje. Nie
chodziło przecież o wywołanie wojny domowej, tylko o to, żeby determinacją
wzmocnić szanse zwycięstwa w bezkrwawej konfrontacji z reżimem. Mój punkt
widzenia był też inny, niż tzw. konstruktywnej opozycji, co do negocjacji z
władzami. Uważałem, że z komunistami nie należy rokować, tylko trzeba im
odebrać władzę. Zakładałem nawet, że rozmowy Okrągłego Stołu się załamią,
ponieważ strona opozycyjna w końcu zorientuje się, że prowadzą one do zdrady
ideałów Solidarności. Niestety, tak się nie stało i mamy dziś spartaczone
państwo z licznymi pozostałościami po komunie.
K.Ś: Czy, według Pana wiedzy - ponieważ strona sowiecka też
nie wiedziała, jak to się sprawy potoczą - czy strona sowiecka brała pod
uwagę porozumienie i współpracę ze stroną niepodległościową? Czy w ogóle
taki scenariusz byłby możliwy?
R. Sz.:
Nie było takiego scenariusza i nie mogło być.
Moskwa od zawsze widziała Polskę albo jako jej podporządkowaną, utrzymywaną
siła w zależności, albo, gdy tej siły zabrakło jako straconą i którą się
podporządkuje po odzyskaniu sił. Każda władza rosyjska, zarówno „biała” jak
i ”czerwona” nigdy nie traktowała Polski jako niezależnego suwerennego
państwa partnerskiego Rosji. W PRL rządziła rosyjska agentura, która
wykonywała polecenia Moskwy. Rosja nie miała dla Polski innego rozwiązania,
jak tylko niewolę. Co pewien czas pojawiają się opinie, że Polacy mogą
porozumieć się z Rosjanami. Takie sugestie mogą nawet ujawniać się ze strony
rosyjskiej. W takim przypadku będą to elementy gry Kremla obliczone jako
wprowadzające w błąd naiwnych po polskiej stronie. W 1921 roku Polska
podpisała układ pokojowy z Rosją, ustalono jako ostateczne granice, a przy
pierwszej nadarzającej się okazji Moskale złamali wszystkie porozumienie i
na Polskę napadli. Więc, albo nie poddamy się Rosji stawiając skuteczny
opór, albo skapitulujemy i będziemy niewolnikami Moskali: „tertium non
datur” – trzeciej możliwości niestety nie ma.
K.Ś: Jak Pan ocenia ówczesny podział strony opozycyjnej,
może nie jawne zwalczanie się, ale brak wsparcia dla KPN, nawet w sytuacji,
kiedy byliście aresztowani?
R. Sz.:
Objaśnił to Zbigniew Bujak, gdy był przewodniczącym
mazowieckiej Solidarności. Będąc na Górnym Śląsku w czasie spotkania z
górnikami w jednej z kopalń padło pytanie dlaczego przywódcy KPN siedzą w
więzieniu, a Solidarność nic w tej sprawie nie robi. Wtedy Bujak
odpowiedział, że my domagając się niepodległości prowokujemy Breżniewa i
możemy wywołać interwencję Rosji, więc będzie lepiej, jeśli na razie
posiedzimy. Byliśmy nazywani ekstremą stawiającą prowokacyjne i
nierealistyczne postulaty. Niepodległość była takim nierealistycznym
postulatem! Według liderów Solidarności nie wolno było tym zakłócać procesu
ustępstw komunistów. Uważali, że z władzą można się porozumieć, a tu jacyś
szaleńcy mówią, że komunistów trzeba pozbawić władzy. To przecież nie może
się udać. Była zresztą koncepcja takiego porozumienia: Solidarność zostawi
PZPR „czerwoną czapeczkę” (MSW, MON i MSZ), a oni oddadzą stronie społecznej
gospodarkę. Obie strony zgodnie ją zreformują, poprawi się sytuacja
ekonomiczna i będziemy mieli w Polsce socjalizm „z ludzką twarzą”. Po stanie
wojennym ktoś powiedział, że pojawił się socjalizm z ludzką twarz, z twarzą
gen. Kiszczaka. Dla opozycji „konstruktywnej” zmiana ustroju była
nieprawdopodobna. Szczytem marzeń były łagodniejsze rządy partii
komunistycznej, słabsza cenzura, może większa swoboda wypowiedzi, możliwość
wyjazdu za granicę…. Odejście od „socjalizmu”, kiedy wiadomo, że jest ZSRR,
jego dywizje, bezpieka i ponury tow. Breżniew, nie, to wydawało się
niemożliwe. Jeżeli więc ktoś stawiał postulat niepodległości Polski to był
traktowany w najlepszym wypadku jako wariat. Tak też inni, ci rozsądni
opozycjoniści, oceniali KPN.
K.Ś: Czy jawny charakter działalności był kalkulowany? Czy
może to był błąd?
R. Sz.:
Chodzi o to, że narażaliśmy się na więzienie? To
był skalkulowany koszt. Byłem nawet trochę zdziwiony, że trwało to
stosunkowo długo, zanim trafiłem za kraty. Za Gomułki byłbym w kryminale
natychmiast po podjęciu działalności, za Bieruta skończyłbym z kulą w
głowie. Inaczej niż mój ojciec działałem w latach, gdy komunizm już słabł.
Jeżeli więc mam pretensje o to więzienie, to w innym kontekście i tylko do
siebie. Mam do siebie pretensje, że posłuchałem wezwania Moczulskiego
przekazanego z więzienia, abym przestał się ukrywać i dał się złapać.
Wcześniej z Tadeuszem Stańskim, mieliśmy informacje, że będziemy aresztowani
jako następni po Moczulskim. Była to wiadomość pewna, bo uzyskana z
wiarygodnego źródła w MSW. Wiedzieliśmy, że mamy być aresztowani po
manifestacji 11 listopada 1980 roku. W związku z tym nie było nas na tej
manifestacji. Uważaliśmy, że trzeba się zakonspirować. Niestety, Tadeusz
dość szybko wpadł, ja miałem szczęście, on nie, został namierzony i
aresztowany. Byłem więc na wolności i miałem sam kierować Konfederacją. Nie
mogłem schować się w jakiejś dziupli nie wyściubiając nosa. Musiałem z
ukrycia kierować organizacją. Musiałem odwiedzać różne rejony kraju,
przemieszać się i to robiłem. Miałem, jak się okazało, dobry sposób na takie
funkcjonowanie. Opracowałem zasady, których przestrzegałem i to było
skuteczne. Przyjąłem, że:
* nie wolno mi odwiedzać osób znanych SB, korzystać z adresów, na których
bywałem w trakcie dotychczasowej jawnej działalności. Miałem przygotowanych
w Polsce kilka adresów, gdzie teraz się zatrzymywałem, a których przedtem
nie odwiedzałem i nie było ich w żadnym moim notesie; w aktach sprawy
znajduje się sfotografowany mój notes z adresami, które były pod obserwacją
SB,
* nie wolno odwiedzać „niepolitycznych” znajomych, bliskich z rodziny,
zwłaszcza żony,
* nie wolno pojawiać się w miejscach będących pod rutynową obserwacją SB,
czyli hotele, dworce, miejsca w centrach miast,
* podróżuje się autostopem unikając środków komunikacji państwowej.
To oczywiście utrudniało funkcjonowanie, ale było wystarczającą gwarancją,
żeby nie być namierzonym. Przez kilka miesięcy byłem intensywnie
poszukiwany, wystawiono za mną list gończy ale ciągle nie byli w stanie mnie
złapać. W zaplanowanym już procesie kierownictwa KPN miało zasiąść nas
czterech (Moczulski, Stański, Tadeusz Jandziszak i ja), a ponieważ esbecy
nie mogli mnie złapać to zdecydowano, że jako czwarty wystąpi ktoś inny. W
opinii Moczulskiego to oznaczałoby nasze osłabienie na procesie. Koncepcja
była bowiem taka, że występując w sądzie docieramy z programem Konfederacji
do społeczeństwa – przez więzienie idziemy do zwycięstwa – tak to formułował
Moczulski.
Leszek uważał, że kryzys polityczny i gospodarczy pogłębi się. Pojawi się
bezrobocie i poprą nas masy niezadowolonych Polaków. Wtedy podzielałem
pogląd Moczulskiego i dlatego posłuchałem jego wezwania. Pokazałem się
agentom SB w miejscu publicznym i zostałem aresztowany. Dziś uważam, że to
był mój błąd. Powinienem był pozostać w konspiracji i budować siłę
organizacyjną KPN. Myślę, że Konfederacja inaczej zachowałaby się w stanie
wojennym i my pokierowalibyśmy wówczas oporem społeczeństwa. Zza krat nie
można było tego zrobić. Dlatego ze Stańskim po wyjściu z więzienia w 1984
roku postanowiliśmy stworzyć nową organizację, Polską Partię
Niepodległościową działającą w konspiracji. Przychodzący do PPN nowi ludzie
działali w konspiracji. To zakonspirowanie w dużym stopniu się nam udało.
Dzisiaj z tego powodu cierpimy, bo w IPN nie ma zbyt wiele esbeckiego
materiału na temat PPN. Dlatego chyba pewien historyk napisał, że nasza
partia to była małą nieznaczącą organizacja. Wszystko dlatego, że SB nie
zdobyła dość informacji na nasz temat. Tymczasem mieliśmy znaczące wpływy
wśród anty-wałęsowskich działaczy Solidarności, w środowiskach młodzieży
(Federacji Młodzieży Walczącej). W oparciu o te środowiska w razie wybuchu
nowego protestu bylibyśmy w stanie przekształcić strajki w proces odbierania
władzy komunistom.
K.Ś: Takie też były oczekiwania społeczne.
R. Sz.:
Taka była możliwość, ale zgromadzeni przy Okrągłym
Stole zrobili wszystko, aby do niej nie doszło. Wyobraźnię elit opozycyjnych
krępowała świadomość istnienia porządku jałtańskiego, w którym nie było
miejsca dla Polski wolnej i niepodległej, miała być tylko Polska Ludowa.
Przeceniano też możliwości interwencyjne Rosji i sądzono, że reżim może siłą
odwrócić procesy swego upadku. Twierdziłem, że Moskwa nie ma możliwości
interwencji zbrojnej. Nie widziałem też sił, które byłyby zdolne bronić PRL
i trudno było tym samym wyobrazić sobie ponowny stan wojenny. Wprawdzie
ludzie jeszcze się Rosji bali, ale widoczne było, że Gorbaczowowi sypało się
wszystko z państwem włącznie. Interwencja sowiecka była nieprawdopodobna.
Moim zdaniem komuniści w Polsce nie mieli szans, żeby obronić swoje rządy
więc wywoływanie walki zbrojnej też było w tym przypadku zbędne. Niestety,
nie słuchano nas.
K.Ś: A czego zabrakło według Pana?
R. Sz.:
Zabrakło nowego masowego protestu społecznego.
Opozycja „konstruktywna” tak samo zresztą bała się strajków jak reżim.
Proszę zauważyć, jak zachował się Wałęsa i ludzie z nim związani, kiedy w
1988 roku wybuchły strajki na Wybrzeżu. Robili wszystko, żeby je zgasić.
K.Ś: Był to strach przed stroną komunistyczną?
R. Sz.:
Raczej strach przed polskimi „nacjonalistami”, jak
nas niepodległościowców nazywała opozycja która się nazwała demokratyczną.
Jej czołowy publicysta Jan Walc popełnił tekst po powstaniu KPN pod
jednoznacznym tytułem: „Drogą podłości do niepodległości”.
Zjawiłem się na Wybrzeżu po wybuchu strajku w 1988 roku, chciałem dostać się
do Stoczni Gdańskiej. W strajku uczestniczyli już koledzy z PPN, byli
głównie w stoczni remontowej. W Trójmieście mieliśmy naprawdę solidną
organizację. Zjawiłem się na plebanii w parafii Św. Brygidy u ks.
Jankowskiego. Tam był punkt organizujący przerzuty przyjezdnych spoza
Gdańska do stoczni. Stocznia była szczelnie obstawiona przez oddziały
milicji i wszechobecną SB. Trudno było tak z marszu dostać się do
strajkujących. Okazało się, że tymi przerzutami zajmował się znajdujący się
na plebanii zaufany Wałęsy, Adam Michnik. Kiedy usłyszał, że chcę dostać się
do strajkujących powiedział: ”Ty do stoczni – żebyś tam namieszał. Nigdy w
życiu. Zapomnij o tym.”
Dostałem się do stoczni dzięki pomocy Federacji Młodzieży Walczącej, gdański
oddział FMW uważał się za młodzieżówkę PPN. Dotarłem na miejsce
skomplikowaną drogą m.in.. kanałem, niczym w Powstaniu Warszawskim, utytłany
jak nieboskie stworzenie. Robotnicy chcieli abym przemówił do strajkujących.
Jak zobaczył mnie Wałęsa wskazując na mnie palcem polecił: „Jemu nie dawać
mikrofonu”. Stoję więc taki utytłany, pilnowany przez „gwardzistów” Wałęsy i
widzę, że od strony bramy, tej kontrolowanej przez bezpiekę, nadchodzi
czyściutki, w jasnym garniturze, mecenas Siła Nowicki – przyznaję, że
zbaraniałem. Można więc do stoczni wejść jakby nigdy nic, bez kłopotów? No
cóż, Siła-Nowicki był zwolennikiem układania się z komunistami. Jego
obecność u boku Wałęsy była pożądana. Moja nie.
K.Ś: Z relacji ks. Maja wiem, że KPN była grupą zwartą
solidarną, ale też dość „hałaśliwą” i niepokorną. Zwolniono Was z aresztu,
ale warunkiem zwolnienia było przestrzeganie ustalonych reguł?
R. Sz.:
Zwolniono nas, uwięzionych członków kierownictwa
KPN, w czerwcu 1980 r., jak okazało się na krótko bo na miesiąc. Zostaliśmy
ponownie aresztowani pod pretekstem, że nie przestrzegamy jakichś reguł,
które nam narzucono. Nie mogliśmy przyjąć, że my domagający się
niepodległości Polski będziemy przestrzegali coś, czego sobie zażyczył jakiś
bolszewicki stupajka. Czy bylibyśmy wiarygodni jako przywódcy KPN wykonując
polecenia komunistów? W więzieniu też byłem zresztą wielokrotnie karany
bowiem nie przestrzegałem regulaminu więziennego – byłem niewinny, a
trzymano mnie za kratami, nie wyobrażałem sobie, że przyjmę narzucony
przemocą status więźnia kryminalisty. W więzieniu podejmowałem walkę i
doświadczałem z tego powodu różnych niedogodności.
K.Ś: Ale udało się dzięki tej więziennej walce wyegzekwować
wiele?
R. Sz.:
Rzeczywiście wiele wywalczyliśmy – nawet
nieformalny, ale faktyczny status więźnia politycznego. Reżim zawsze
ustępował przed siłą a można ją było okazać na różne sposoby. Mówiłem
naczelnikowi więzienia; „macie przewagę i możecie trzymać mnie za kratami,
ale nie oczekujcie, że to uznam. Jestem człowiekiem wolnym, mimo, że jestem
tutaj. Poza przemocą nie macie, żadnych argumentów. Nie oczekujcie, że ja
się poddam”. Rzecz polegała na tym, że kapitulacja, podporządkowanie się
była sposobem na wyjście z więzienia. Tymczasem w opinii więzienia na mój
temat, znajdującej się teraz w zasobach IPN, przeczytałem, że nie uznawałem,
abym popełnił przestępstwo i nie poddawałem się tzw. resocjalizacji.
Napisano tam prawdę.
Opowiem inną historię – dotyczy mojej żony. Została ona w momencie
ogłoszenia stanu wojennego zamknięta w więzieniu w Ostrowie Wielkopolskim.
Nie była działaczem KPN, nie miała ambicji politycznych, była tylko
szeregowym członkiem Solidarności. Powstaje pytanie: dlaczego ją zamknięto?
Okazało się, że SB chciała ją zmusić do podpisania lojalki. Powiedzieli, że
ją wypuszczą z więzienia, jeżeli zdeklaruje poparcie dla stanu wojennego.
Żona odmówiła. Później powiedziała mi: „Zrozumiałam, że chcą uderzyć w
ciebie. Jakbyś się czuł, gdyby przynieśli ci do celi „Trybunę Ludu” z
informacją, że twoja żona popiera stan wojenny? Nie mogłam czegoś takiego ci
zrobić”. Wypuścili ją po pewnym czasie. Im chodziło zawsze o złamanie
przeciwnika. W przypadku mojej żony to się nie udało.
Podkreślam, że prowadziliśmy walkę, ale nie strzelaliśmy, była to bowiem
walka cywilna. Prezentowaliśmy postawę odrzucania komunizmu, nie
poddawaliśmy się represjom. Potwierdzaliśmy w ten sposób wierność naszym
ideałom. Natomiast reżim usiłował wmanewrować nas w sytuacje, gdy dla
ratowania własnej skóry zapominamy o niepodległości. Na tym polegało nasze
zasadnicze starcie z reżimem. I to starcie wygraliśmy!
K.Ś: Kiedy podjęliście decyzję o odejściu z KPN-u i kiedy
wasze drogi z Leszkiem Moczulskim się rozeszły? Czym to było spowodowane?
R. Sz.:
Wystąpiła różnica w poglądach co do tego jak mamy
działać po wyjściu z więzienia. Moczulski nadal uważał, że wystarczy
siedzenie za kratami, a sytuacja będzie nam sprzyjać. Z Tadeuszem Stańskim
doszliśmy do wniosku, że to błędne założenie. Uważaliśmy, że taka taktyka
spowodowała, że KPN zmarnowała okres legalnej działalności Solidarności.
Należało wówczas unikać uwięzienia i budować struktury. Konfederacja miał
szansę stać się decydującą siłą w Polsce. Co gorsza, gdy siedzieliśmy w
więzieniu na stanowisko przewodniczącego KPN, Moczulski wyznaczył działacza
z Krakowa, Krzysztofa Gąsiorowskiego, który okazał się TW. A więc mieliśmy
partię dążącą do niepodległości z agentem na czele – marne szanse na
zwycięstwo.
K.Ś: A plotki, że Leszek Moczulski jest agentem...?
R. Sz.:
Rzeczywiście traktowaliśmy tego typu doniesienia
tylko jako plotki. Nie one były powodem naszego rozstania się z Moczulskim.
Wspomniałem, że powodem była krytyka jego koncepcji: przez więzienie do
niepodległości. No i mieliśmy do Moczulskiego pretensję, że on w stanie
wojennym dobrowolnie wrócił za kraty. Historia była następująca:
siedzieliśmy w areszcie na Rakowieckiej, gdy Moczulski, tuż przed
ogłoszeniem stanu wojennego dostał przepustkę, żeby odwiedzić żonę, która
była w szpitalu w Katowicach. I tam go zastał stan wojenny, w miejscu, gdzie
Konfederacja była najsilniejsza, kilka tysięcy członków. Byliśmy przekonani
ze Stańskim, że Moczulski zszedł do podziemia i organizuje opór. Jakież było
nasze rozczarowanie i wściekłość, że on tego nie zrobił. Dla nas było
niezrozumiałe to jego zachowanie. Dodam, że tę lukę w oporze, w którą za
sprawą Moczulskiego zostawiła Konfederacja wypełniła dopiero Solidarność
Walcząca Kornela Morawieckiego. Było więc ogromne zapotrzebowanie na tego
typu działanie, gdyby KPN je podjęła! Do dziś uważam, że gdyby w stanie
wojennym było właściwe kierownictwo, to Konfederacja odegrałaby bardzo dużą
rolę. Zadecydowałaby jak kończyłby się komunizm i zapewne nie byłoby żadnego
Okrągłego Stołu.
K.Ś: Może jednak Leszek Moczulski miał rację? A czy nie
było to też tak, iż to, że byliście w więzieniu, trwał polityczny proces
sądowy to mnóstwo młodych ludzi zgłaszało się do KPN, Konfederacja zaczynała
być znana i popierana?
R. Sz.:
Ale cóż mogli zdziałać ci młodzi Konfederaci po
przywództwem Tajnego Współpracownika Gąsiorowskiego? Konfederacja była dużą
strukturą organizacyjną, ale nie miała głowy. Głowa była w więzieniu.
Dlatego mieliśmy pretensje do Moczulskiego, że obrał niewłaściwy kierunek
działania. Za to właśnie jako przywódca KPN ponosił odpowiedzialność.
Pamiętam, że tym co przełamało nasze relacje był bunt więźniów w Barczewie.
Wraz z Tadeuszem organizowaliśmy tę akcję. Moczulski nie chciał w tym
uczestniczyć. Tymczasem współwięźniowie Andrzej Słowik, Jerzy Kropiwnicki
już podjęli głodówkę. My ze Stańskim chcieliśmy podjąć akcję czynną, godzącą
silnie w więzienny porządek. Moczulski uważał, że nie ma sensu ścierać się
ze strażą więzienną, proponował byśmy podjęły głodówkę „rotacyjną”,
odmawiali jedzenie raz na parę dni. Powiedziałem wówczas, że możemy siedzieć
cicho, jeśli będzie jakiś ważny powód ku temu. Zapytałem Leszka, czy jest w
stanie napisać nowy tekst programowy, na kształt „Rewolucji bez rewolucji”,
w którym byłby program naszego działania. Teraz po wprowadzeniu stanu
wojennego była nowa sytuacja i Konfederacja potrzebowała nowego programu.
Powiedziałem wówczas Moczulskiemu, że napisanie nowego programu to
rzeczywiście sprawa bardzo ważna. Możemy więc zrezygnować z akcji czynnej w
więzieniu, jeśli on zacznie pisać ten program. Stański natychmiast dodał, że
przerzucimy to co napisze na zewnątrz. Usłyszeliśmy od Leszka, że program
napisze. Zaczął pisać, a my z Tadeuszem przepisywaliśmy to maczkiem na
bibułkach, zawijaliśmy w folię. Przygotowywaliśmy tak, żeby można było
schować, np. głęboko w ustach, no i przekazać w czasie widzeń z rodziną lub
adwokatami. Było oczywiste, że jeżeli podejmiemy akcję czynnego oporu, to
zostaniemy pozbawieni widzeń i wówczas nie będzie można przekazać nowego
programu KPN na zewnątrz. A więc z tego powodu nie mogliśmy uczestniczyć w
buncie więźniów politycznych w Barczewie. Moczulski zaczął pisać, my
przepisywaliśmy i przekazywaliśmy poza więzienie. Po pewnym czasie
zorientowaliśmy się, że tekst pisany przez niego nie jest żadnym programem.
Był czymś w rodzaju eseju z odniesieniami do czasów rozbiorowych, króla
Stanisława Poniatowskiego, do konfederatów barskich i nie miał nic wspólnego
z programem działania dla KPN na nadchodzący czas. Doszliśmy z Tadeuszem do
wniosku, że to nie może usprawiedliwiać naszej bezczynności w więzieniu. W
związku z tym podjęliśmy planowaną akcję czynną. Poszliśmy na wojnę z
władzami więzienia i wbrew pesymistycznym przewidywaniom Moczulskiego
wygraliśmy ten bunt. Po wyjściu z więzienia w 1984 roku odbył się kongres
KPN, na którym postawiliśmy odejść z Konfederacji. Wtedy ostatecznie nasze
drogi rozeszły się jednak nie miało to nic wspólnego z podejrzeniami o
agenturalną działalność Moczulskiego.
Zob. też -
rozmowa Mirosława Lewandowskiego
z Romualdem Szeremietiewem
nt. początków działalności
opozycyjnej Szeremietiewa w l. 70.
|