Duży wpływ na kształtowanie się moich poglądów miała działalność mojego
taty. Wiedziałem że należał do Armii Krajowej, uczestniczył w Powstaniu
Warszawskim. Należał do oddziału „Jeżyków”. Pełnili oni rolę podobną do
żandarmerii, ojciec w czasie Powstania był profosem. Pilnował aresztu na
Długiej, gdzie przetrzymywano różnych wrogów Rzeczypospolitej. Później był w
oddziale, który przebijał się w stronę Żoliborza. Gdzieś koło Dworca
Gdańskiego poniósł znaczne straty, ostatecznie na Żoliborz dostał się
kanałami. Później było przebijanie się do Puszczy Kampinoskiej. Żołnierze
dostali rozkaz przedostania się w Góry Świętokrzyskie. Zdaniem ojca było to
nierealne, ponieważ mieli kilometrowy tabor, w tym wozy z rannymi. W bitwie
pod Pociechą zostali rozbici. Ojciec wtedy się wyspowiadał. Kapelan poradził
mu, żeby ukrył zdobyczną, niemiecką kurtkę z kapturem - i tak zakończyła się
jego działalność w AK.
Tylko tyle pamiętam o działalności wojennej ojca. Trochę żałuję, że tak mało
z nim o tym rozmawiałem. Ojciec niechętnie rozmawiał na te tematy. Chociaż
niekiedy, np. 1 sierpnia opowiadał różne ciekawostki. Na przykład powiedział
mi, jak ocalał, kiedy na Starówce nastąpił znany wybuch zdobytego
niemieckiego czołgu. Miał szczęście, że akurat kolega zaprosił go na kawę
zbożową. Kiedy nastąpił wybuch, kolega podniósł z ziemi rękę z pierścionkiem
i powiedział: „Zobacz, to moja teściowa!”. Kiedy indziej ojciec opowiadał
mojemu szwagrowi jak w partyzantce strzelał do Niemców na motocyklu z
koszem. Niemiec spadł, ale nie wiadomo, czy został zabity czy był tylko
ranny.
Kiedy zauważyłem, że tata jest niechętnie nastawiony do władzy? Pamiętam dwa
takie epizody. Pierwszy raz w 1968 r. (miałem wtedy dziesięć lat). Ojciec
powiedział wtedy, że chętnie rozdałby studentom metalowe pręty żeby się
bronili albo przeszli do ataku (ojciec był zbrojarzem). Kiedy indziej w
czasie procesji Bożego Ciała w telewizji pokazywali westerny i inne
najbardziej atrakcyjne filmy – ojciec powiedział: „Zobacz co te s…syny z
nami robią!”. Oczywiście bardzo przejął się śmiercią księdza Popiełuszki. To
było już pod koniec życia ojca.
***
Mój pierwszy kontakt z opozycją? W latach siedemdziesiątych znajomy z klubu
piłkarskiego zaprosił mnie na jakiś wykład z Czumą. Nie skorzystałem, bałem
się. W zasadzie wtedy opozycja kojarzyła mi się tylko z KOR-em, nie
wiedziałem, że istniało coś innego.
Jesienią 1979 r. zacząłem służbę wojskową, dwa lata później przedłużyli nam
służbę o pół roku. Na wieść o tym chłopaki zdemolowali świetlicę. Potem
zaczął się strajk, bojkotowaliśmy wszystkie zajęcia. Strajk powoli się
rozmył. Nie było konsekwencji, poza tym, że na zakończenie służby nie
dostaliśmy żadnych pochwał, rekomendacji.
Pierwszy tydzień stanu wojennego spędziłem na moście Poniatowskiego.
Pierwsze manifestacje w jakich uczestniczyłem to 1 i 3 maja 1982 r.
Pierwszego uczestniczyłem aktywnie, trzeciego moja troskliwa mama poszła ze
mną.
Pierwszy raz byłem zatrzymany w rocznicę śmierci Prymasa Wyszyńskiego w
czerwcu 1982 r. przy krzyżu z kwiatów. Zbliżająca się burza i liczna obsługa
milicyjno-esbecka sprawiły, że na placu zostało kilkadziesiąt, czy
kilkanaście osób. Zatrzymywali więc wszystkich pozostałych. Pamiętam
kapitalny epizod. Prowadzą mnie do jakiejś „suki”. W drugiej „suce” siedzi
jakiś gość i przybiega jego żona. Krzyczy: „Panowie, puśćcie go!”. Podała
setki argumentów. A on jej mówi: „Nie rozmawiaj z nimi! Masz tu dwie lampki,
zapal!”. Tak mnie podniósł na duchu, że nie bałam się w ogóle przesłuchania.
Potem trzymali mnie w dużym wozie, tzw. „budzie”, gdzie szeregowi zomowcy
trochę mi dokuczali, popychali, śmiali się. Następnie zawieźli mnie „suką”
na Jezuicką. W pewnym momencie ten co siedział obok kierowcy pyta: „Za co
tego zatrzymałeś?” A ten odpowiada: „Podnosił dwa palce do góry” Dowódca się
odzywa: „Dostanie 6 000 kolegium to przestanie podnosić” . A ja zarabiałem
wtedy coś ok. 2 400. Przetrzymywali mnie kilkanaście godzin. Co pewien czas
przesłuchiwali i trochę sobie ze mnie żartowali, straszyli grzywną. Pod
koniec już z pewnym szacunkiem mówili: „Panie Arturze". Po wyjściu byłem tak
wystraszony, że nie mogłem zapalić papierosa.
Pracowałem w Zakładzie Budowy Sieci Elektrycznych „Elbud”. Tam działaliśmy.
Robiliśmy akcje ulotkowe mniejsze i większe. Kolportowaliśmy prasę, czasem
przylepiło się jakiś plakat. Już wtedy poznałem kolegę z KPN- u, Bogdana,
ale jego nazwiska nie pamiętam.
Po śmierci księdza Jerzego, która była dla mnie wielkim wstrząsem popełniłem
pewien błąd, ponieważ zacząłem traktować działalność jako prawie jawną.
Zaczęliśmy agitować ludzi, utworzyliśmy delegację na pogrzeb Księdza. Ja
pojechałem na Miodową, żeby załatwić dla nas dobre miejsce na pogrzebie.
Jeden z członków delegacji okazał się agentem. Po pewnym czasie zaczęły się
zatrzymania, przesłuchania, rewizje. Bogdana jako pierwszego zwolnili z
pracy.
Gdzieś w 1985 r. przyszli do mnie o piątej rano a ja jeszcze w łóżku byłem.
Mama przychodzi i mówi: „Koledzy do Ciebie przyszli”. Ja idę do drzwi a tu
jeden z tych panów przedstawił się: „Stołeczny Urząd Spraw Wewnętrznych”
itd. Mówi: „Wiemy, że ma pan nielegalne wydawnictwa. Wyda pan dobrowolnie –
czy mamy szukać?”. A ja pomyślałem - niech sobie szukają. Znaleźli gdzieś
jedenaście pozycji. Ojciec to bardzo przeżył, mama - jak znaleźli pierwsze
pozycje - zaczęła mówić że to jej. Oczywiście mieszkanie mi trochę
zdemolowali. Ale "Rewolucji bez Rewolucji” nie znaleźli - była w przedpokoju
przykryta ceratą, a na niej szafeczka. Potem zabrali mnie do samochodu i na
„Mostowo”. Siedziałem gdzieś ok. 12 godzin, z czego pierwsze 8 siedziałem
bezczynnie, potem zaczęli mnie przesłuchiwać.
Pamiętam taki fragment przesłuchania. Pokazuje mi zdjęcia z pogrzebu
Popiełuszki i pyta kto to jest? A ja mówię: „Rodzina” – „A ten?” –
„Rodzina”. „A ten?” – Rodzina. To on mówi: „K… cała rodzina na Żuławy!”.
Inny fragment – ubek zaczyna wymieniać wydawnictwa, które ja podobno
kolportuję – ze dwadzieścia - trzydzieści tytułów. A ja nawet nie wiedziałem
że tyle ich się ukazuje. Tak mnie podniósł na duch. Pytali mnie jeszcze,
skąd mam powielacz, o którym powiedział im ten agent. Odpowiedziałem, że
znalazłem na śmietniku. Rzeczywiście powielacz był w domu, ale bezużyteczny,
brakowało w nim wałka. Byłem wtedy młody i głupi - trzeba było zażądać
protokołu z rewizji i teraz mógłbym domagać się zwrotu rzeczy zatrzymanych.
Oni napisali tylko „Jedenaście pozycji” i taką wielką literę „Z”.
Później taki sympatyczny kolega z „Elbudu”, inżynier, powiedział: „Artur,
lepiej sam się zwolnij, tu będziesz miał przesrane”. Więc się sam zwolniłem
i potem pracowałem jako preser w prywatnej firmie w Raszynie produkującej
uszczelki do silników. Jechałem do pracy ok. 40 minut , ale zarabiałem
wielokrotnie więcej.
Wracam kiedyś do domu i taki bardzo dobry znajomy (niestety nie pamiętam
jego nazwiska) pyta mnie: „Słuchaj, czy nie zająłbyś się taką działalnością?
To jest poważna rzecz, bo to jest Konfederacja Polski Niepodległej”. Od razu
dostałem kontakt na KPN we Włochach, gdzie był pan Marek Świtkiewicz, już
nieżyjący. On pracował w MZK. Wiem, że dzięki niemu jeździłem z MZK na
pielgrzymki robotnicze na Jasna Górę. On działał także w „Solidarności”,
m.in. organizował radio „Solidarność” we Włochach. Uczył mnie jak ustawiać
nadajnik itp.
Zorganizowałem grupę działania – cztery osoby, w tym dziewczyna. Jeden z
chłopaków robił transparenty, miał specjalną technikę z pomocą żelazka.
Dziewczyna była fajna, udawała ciężarną, a przemycała transparent pod
swetrem. Ja niosłem dwa kijki na plecach. Pierwszy raz trzymałem transparent
w Częstochowie.
Poza Świtkiewiczem poznałem Staszka Mazurkiewicza i Wojtka Gawkowskiego. Raz
tylko rozmawiałem z Andrzejem Szomańskim, gdzieś przy sklepie z
dewocjonaliami koło Katedry przedstawił mi się i ja jemu. Oczywiście
słyszałem o nim już wcześniej.
Spotykaliśmy się 11 listopada przy Katedrze i w czasie mszy poświęconych
rocznicy Katynia w kwietniu - na Karolkowej. Tam nieraz przemawiał Zbigniew
Kędzierski przedstawiając rys historyczny. Mówił do mikrofonu gdzieś w
zakrystii - było słychać tylko głos, a człowieka nie było widać. Msze
odprawiał ksiądz Sitko, który umarł dwa lata temu. Spędził 80 lat w
kapłaństwie, miał chyba blisko sto lat. W latach pięćdziesiątych siedział.
Księża byli różni. Pamiętam jak w łomżyńskim chcieliśmy zamówić mszę za
jednego z ostatnich wyklętych, „Marchewkę” i tamtejszy ksiądz miał
wątpliwości czy można za niego odprawić mszę, ponieważ był samobójcą. A on
popełnił samobójstwo otoczony prze ubeków.
Pamiętam manifestację, która wyruszyła spod Katedry w obronie Frasyniuka.
Szedłem razem z kolegą z Solidarności Walczącej. Mieliśmy iść Nowym Światem,
ale ZOMO zagrodziło drogę, więc skręciliśmy w Świętokrzyską. Zomowcy zaczęli
napierać, więc zacząłem uciekać. Gdzieś na Kubusia Puchatka (dzięki temu
wiem, że jest taka ulica) wpadłem na klatkę schodową i komuś do mieszkania
wlazłem. I ten gość nawet nie zareagował. Spojrzał, potem wrócił do swoich
zajęć. Zomowcy biegali po klatce, wrzeszczeli. Przeczekałem, wyszedłem,
wróciłem do domu.
Znałem Wieśka Gęsickiego, byłem przynajmniej raz u niego na spotkaniu z
chłopakami z Solidarności Walczącej. Znałem też Grzegorza Rossę - potężnie
zbudowany chłop. W jakiejś manifestacji przy ulicy Świętojańskiej starliśmy
się z ZOMO. I na drugi dzień Grzegorz przyszedł na grób Szomańskiego z
wielką śliwą po okiem.
Przychodziłem na spotkania do Krzysztofa Króla na Lumumby (obecnie - ul.
Płocka).
Pamiętam manifestację w rocznicę Powstania w Getcie w kwietniu 1988 r.
Liczna reprezentacja KPN-u i mnóstwo reporterów na przyczepie samochodowej.
Pamiętam też spotkania w mieszkaniu Staszka Mazurkiewicza na Angorskiej
(ciężko było tam trafić). Wysoki, dobrze zbudowany chłop; trzymał w
cukiernicy kostki cukru i co raz je pojadał.
Z Jurkiem Woźniakiem jeździliśmy po Ursusie wożąc książki do składania.
Pamiętam, jak raz w jednym z mieszkań jedna pani pyta: „Panie, a nie dałoby
się tak 80 groszy od strony?”. A ja nie miałem na to żadnego wpływu, nie
wiem nawet, ile oni zarabiali. Była to jakaś forma pomocy dla ludzi, którzy
mało zarabiali. Dzięki Jurkowi jest ulica Szomańskiego w Ursusie.
Przysięgę konfederacką składałem 11 Listopada, chyba 1988 r. przy Grobie
Nieznanego Żołnierza. W Ogrodzie Saskim zatrzymał mnie patrol. Zobaczyli, że
mam dowód osobisty bez podpisu ( a ja nawet nie wiedziałem, że tam trzeba
złożyć jakiś podpis) chcieli mnie zatrzymać. A tam jakieś małżeństwo, obcy
ludzie wynegocjowali, że mnie zwolnili. Potem zaprosili mnie do siebie,
wypiliśmy po lampce wina.
Pamiętam, jak zajęliśmy siedzibę PRON-u, pałacyk Sobańskich. Wyprosiliśmy
jakichś starszych gości, chyba pracowników. Przedtem ktoś przypilnował, żeby
zaplombowali jakieś szafki z dokumentami. Spędziliśmy tam chyba 24 godziny,
nocowaliśmy. Zaprzyjaźniłem się wtedy z Kasią Pietrzyk. Potem nas
wyprowadzili. Pamiętam jak Heniek Kozakiewicz dyskutował z dowódcą tych
funkcjonariuszy energicznie gestykulując, a tamten mówi: „Proszę nie
podnosić tych rąk, proszę nie podnosić tych rąk!”. Któryś z działaczy PRON-u
potwierdził, że nic nie zostało naruszone; tak, że była z naszej strony
"pełna kultura".
Potem nam przyznali lokal na trzynastym piętrze Pałacu Kultury. Pamiętam jak
Krzysiek Król powiedział, że warto żebyśmy tu przychodzili w jak największym
gronie, to wtedy nam przyznają większe pomieszczenie albo i drugie.
Pamiętam okupację gabinetu szefa Telewizji, Andrzeja Drawicza. Podeszła do
mnie wtedy dziennikarka Gazety Wyborczej, Agnieszka Kublik.
Potem były blokady bazy sowieckiej w Rembertowie. Zostawałem czasem na noc.
Z czasem zaczęliśmy blokować wszystkie trzy bramy, w tym tą tylną. Pamiętam
jak raz jadę do Rembertowa i spotykam Bożenę Kosińską. Mówi, że wszystkich
chłopaków z blokady zgarnęli. Wzięła mnie do samochodu. Jedziemy więc na
Cyryla i Metodego bo spodziewaliśmy się, że tam przetrzymują chłopaków. A
tam komendant, który nazywał się tak jak ja - Artur Owczarek – mówi, że
przetrzymywani są na Opaczewskiej. Jedziemy więc na Opaczewską. Zwalniają
naszych, ale Darek Wójcik, powiedział im, że muszą nas odwieźć z powrotem do
Rembertowa. To były już czasy, kiedy rozmawialiśmy twardo. I faktycznie
odwieźli.
Wspomnień wysłuchał i spisał
Piotr Plebanek
2017 r.
|