13 grudnia 1970 r. byłem w Poznaniu; późnym wieczorem, około północy,
Restytut Staniewicz odprowadzał mnie na stacje kolejową. Poprzedniego dnia
wieczorem ogłoszono o drastycznych podwyżkach cen. Miasto było jednak ciche,
spokojne, jakby nikogo to nie obeszło. Dworzec poznański zatłoczony,
zaaferowani ludzie zajęci swoimi sprawami. Poszliśmy w głąb długiego,
ciemnego, pustego peronu; po sąsiednim torze przetaczały się jakieś potężne,
syczące parą lokomotywy. Dwa czy trzy dni wcześniej, na jakimś spotkaniu,
omawialiśmy sytuację w kraju po zawarciu układy PRL-RFN podczas wizyty
Brandta w Warszawie. Był to niewątpliwy sukces Gomułki, ale nie wpłynął na
stan nastrojów. Dyskutowaliśmy nad jakimiś informacjami o narastających
napięciach w wielkich zakładach przemysłowych; gdy wreszcie ruszą robotnicy,
stan biernego zastoju zostanie przełamany. Teraz rzeczywistość zadawała kłam
tym przypuszczeniom. Wszystkie teorie o przyroście energii społecznej, który
– niezagospodarowany przez nieudolną rząd, doprowadzi do masowego buntu,
traciły sens. Czyżbyśmy mamili się własnymi marzeniami? Czerń nocy, ten
pusty peron, nagły zgrzyt przejeżdżającego gdzieś obok pociągu, nasze
rozpaczliwe, przerywane w połowie zdania. Więc wszystko bez sensu? – Polska
jest bardzo trudna – powiedział Restytut, lecz poprawił się zaraz: - Polacy
są trudni: potrafią być wspaniali, kiedy indziej zawodzą tak bardzo, tak
straszliwie…
Wielogodzinna podróż w zatłoczonym, brudnym pociągu, bezsenna – bo dławi
rozpacz. Wymęczony dotarłem do Warszawy, a tam wkrótce telefoniczna
wiadomość: Stocznia w Gdańsku stoi – strajk!
Restytut Staniewicz kształtował się w szczególnym środowisku, które
rozkwitało w Polsce Odrodzonej. Rodzice, w kolejnym pokoleniu, uczestniczyli
w wywalczeniu i budowie Rzeczypospolitej; my – dzieci, od początku
wiedzieliśmy, że na nas przechodzi ten obowiązek służby publicznej. To
kierunkowało całe życie. Restytyt otrzymał imię po swoim pradziadku
macierzystym – Restytucje Sumoroku, nazwanym tak w nadziei, że przywróci
świetność rodu i przyczyni się do odzyskania świeżo wówczas utraconej
Rzeczypospolitej. Ale ważniejszy powód był inny: rodzice dowiedzieli się, że
będą mieli upragnionego syna w czasie radosnych obchodów 10-lecia restytucji
niepodległości i uwolnienia ich ukochanego Wilna. Witold Staniewicz,
żołnierz POW, był wybitną postacią lewicy sanacyjnej. Wieloletni minister,
stał się współtwórcą i głównym wykonawcą reformy rolnej: edukacji,
modernizacji, parcelacji, komasacji, melioracji - jednej z czołowych dźwigni
Polski ku nowoczesności i sprawiedliwości. Po procesie brzeskim ustąpił z
urzędu, został rektorem Uniwersytetu Stefana Batorego. Matka – Eugenia
Sumorokówna, wygnanka w głąb Rosji i współuczestniczka odbudowy życia
polskiego, przez lata dyrektorowała w Gimnazjum i Liceum im. Adama
Mickiewicza – najświetniejszej ze szkół wileńskich. Podczas okupacji oboje
rodzice uczestniczyli w tworzeniu Polski Podziemnej, byli aktywni w AK;
piętnastoletni syn został łącznikiem w Biurze Informacji i Propagandy Okręgu
Wileńskiego AK.
Nie pamiętam, w jakich poznaliśmy się okolicznościach; pochodziliśmy z
różnych stron: on, urodzony w Wilmie, z kowieńskiego i lidzkiego, ja,
urodzony w Warszawie, z pogranicza Podlasie i Mazowsza i Wołynia, a po matce
z opoczyńskiego. Kiedyś Restytut przypomniał, że po raz pierwszy spotkaliśmy
się na jakiejś dyskusji, zorganizowanej przez warszawski Klub Inteligencji
Katolickiej w Laskach; po obradach poszliśmy na pobliski cmentarz żołnierski
z Września – i tam bardzo szybko, bez żadnych sprawdzających podchodów,
zrozumieliśmy, że myślimy i pragniemy tak samo.
Kiedy to było? Może w końcu lat pięćdziesiątych, może w początku
sześćdziesiątych, na pewno w tym wstępnym okresie niełatwych poszukiwań
podobnych do nas. Restutut miał za sobą czynny udział w Powstaniu Poznańskim
w czerwcu 1956 r., a gdy odkryła to bezpieka, trudne przesłuchania – a ja
pierwsze więzienie. Potem złączyło nas kilka dziesiątków lat, w których
porażka nadchodziła po porażce, zawód po zawodzie – a wszystkie przeradzały
się w sukces, najpierw skromny, później coraz większy. Wspólnie, w trójkę z
Andrzejem Szomańskim stworzyliśmy termin Druga Rzeczpospolita, aby ominąć
cenzurę, która konsekwentnie wykreślała zwroty Polska Odrodzona, niepodległa
Rzeczpospolita, a z czasem zaczęliśmy coraz głośniej popularyzować nowe,
programowe określenie: Trzecia Rzeczpospolita. Każdemu, kto tylko chciał
słuchać, tłumaczyliśmy, że nie ma to nic wspólnego z jakobińską tradycją
francuską. Dla nich republika była wartością, za którą ludzie płacili krwią
i życiem. W Rzeczypospolitej ustroje zmieniały się ewolucyjnie, bez
dramatycznych wybuchów. Dla nas wartością godną najwyższych ofiar stała się
niepodległość. Stąd przekonanie, że po Drugiej Niepodległości przyjdzie
Trzecia, czyli po Drugiej - Trzecia Rzeczypospolita. Nie wszyscy potrafią to
zrozumieć. Tak jak wówczas, gdy w ciąg różnych polskich państwowości XIX i
XX wieku naiwni czy manipulatorzy usiłowali wcisnąć twory nie suwerenne,
również dzisiaj te terminy niektórzy starają się sprowadzić do parteru
doraźnych zmian ustrojowych.
Słowa Trzecia Rzeczypospolita padły manifestacyjnie głośno na półjawnym
zebraniu, zorganizowanym przez Restytuta w obszernym poznańskim mieszkaniu
jego rodziców 11 listopada 1973 r. Zgromadziła się dobra półsetka ludzi.
Młodych i starszych, ze środowisk uczelnianych, kombatanckich i poznańskiego
KIK; wśród nich zapamiętałem późniejszego ministra spraw zagranicznych,
ówczesnego docenta prawa Krzysztofa Skubiszewskiego i późniejszego profesora
historii UW Mariana Wojciechowskiego. Postawiliśmy sprawę jasno: 55 lat temu
nasi ojcowie i dziadowie, nie czekając na werdykt mocarstw, własnym
wysiłkiem stworzyli Drugą Rzeczypospolitą. Naszym obowiązkiem jest zbudować
Trzecią.
Potem już poszło. Wkrótce uformował się ostatecznie Konwent nurtu
niepodległościowego, za trzy i pół roku mieliśmy Ruch Obrony Praw Człowieka
i Obywatela, na sześć Konfederację Polski Niepodległej, na siedem
„Solidarność”. Jeszcze dziesięć lat – i Trzecia Rzeczpospolita stała się
faktem. Stworzył ją wysiłek milionów, mniej czy bardziej zgodne działania
różnych nurtów politycznych, spory, walki i porozumienia – ale to trudne,
chwilami dramatyczne zebranie pod milczącym przewodnictwem pani Eugenii
Staniewiczowej miało w tym ogromnym procesie swoje miejsce i rolę.
Zakorzeniony mocno w solidnym Poznaniu, sercem pozostał Restytut w
romantycznym Wilnie. Wielkie Xięstwo stanowiło dla niego ponadczasową
wartość. Zwierzał się nieraz, że trudno mu powiedzieć, czy jest bardziej
Polakiem, czy bardziej Litwinem. Pozostał jednym i drugim – i nie było w tym
najmniejszej sprzeczności. Bolał nad nacjonalizmami, tak przykrymi zwłaszcza
u obydwu tych bratnich narodów, ale słuchał nie przekonany, gdy tłumaczyłem,
że to choroba czasowa, przemijająca. Kilkakroć pojechał do Wilna – i wracał
radosny, że miłe miasto zrzuca z siebie sowiecki kurz, każdego dnia
pięknieje. Nie pojechał nigdy do rodzinnej Wersoki.
Byłem tam zamiast niego. Rozciągnięta wieś, nad zakreśloną wielkim łukiem
rzeczką, pomiędzy ścianą potężnych lasów a granicą Białorusi. Gdy wróciłem,
przerwałem opowieść, bo nie chciał słuchać. Najwyraźniej bał konfrontacji
pomiędzy przeszłością a teraźniejszością. Miał własny obraz – i pragnął go
zachować.
Dlatego nie dałem mu tej garści ziemi, którą stamtąd przywiozłem. Nie
wiedziałem, co z nią zrobić.
Teraz rzucę ją na trumnę.
Poznań, 22 stycznia 2011 roku
|