Imponowała mi w KPN-ie dbałość o świeżość myśli politycznej -
świadectwo pracy intelektualnej...
Co ksiądz Prałat pamięta ze swojej aktywności w tamtych latach, by uwolnić
z aresztu czterech aresztowanych przywódców Konfederacji Polski
Niepodległej?
Współpracowałem w tym czasie blisko z księdzem Arcybiskupem Bronisławem
Dąbrowskim, ówczesnym sekretarzem Konferencji Episkopatu Polski. W ramach
tej współpracy byłem jakby łącznikiem, po prostu takim człowiekiem, który
dla potrzeb Sekretariatu Episkopatu kontaktował się z różnymi osobami, tak z
rządu, jak i z opozycji. To był ważny wymiar mojego także osobistego
zaangażowania w sprawy publiczne. Właśnie w takim charakterze uczestniczyłem
w staraniach o uwolnienie tych czterech. Miałem z tym niemało kłopotów,
bowiem ci moi podopieczni byli po prostu nieposłuszni władzy ludowej. Dali
mi na przykład słowo, że jak ja ich wyciągnę z tego więzienia to na ściśle
określony czas zaprzestaną publicznej działalności politycznej. Taki bowiem
był warunek ich uwolnienia ze strony Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, a
zaakceptowany przez księdza Arcybiskupa. Gdzie tam! Nie wytrzymali, a mnie
to wiele kosztowało u Pudysza, który był pułkownikiem w MSW, do którego
chodziłem regularnie z ramienia Sekretariatu Episkopatu, a w późniejszym czasie
- także i Prymasowskiego Komitetu Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i Ich
Rodzinom. Niejednokrotnie wypominał mi, że jestem niewiarygodny. Wiedziałem,
że mówi to raczej taktycznie, ale nie było przyjemne słuchać pod swoim
adresem słów o całkowitym braku wiarygodności.
Formalnie - środowiskowo kontaktowałem się w sprawach KPN-u z panem
Romualdem Szeremietiewem. Praktycznie kontakt bezpośredni i roboczy był
przez osobę ks. Donata Manterysa, rektora kaplicy przy Królikarni. Pan
Szeremietiew przyjaźnił się bowiem z księdzem Donatem Manterysem, u którego
w Królikarni była skrzynka kontaktowa. W sprawach KPN-u tam właśnie było
miejsce naszych ważniejszych spotkań i wymiany informacji. W sprawach
krótkich i zwięzłych odwiedzały mnie w mieszkaniu umówione osoby, choć
nieraz truchlałem, bo niemało w tych kontaktach było żywiołowości i
spontaniczności. Ksiądz Donat był moim dobrym kolegą z czasów seminarium,
którego darzyłem zaufaniem, a to w sytuacji konspiracji ma zasadnicze
znaczenie. Ponieważ trudno było kontaktować się ze wszystkimi
zainteresowanymi KPN-owcami (poza wszystkim niosłoby to groźbę szybkiej i
pełnej dekonspiracji) kontakty robocze musiały odbywać się w określonym
ładzie. Tak więc ja zawsze miałem kontakt z nimi przez ks. Manterysa, a on
zawsze przez pana Szeremietiewa, z którym nota bene
serdecznie się
przyjaźnili.
Ten wysiłek organizacyjny był pracą autentycznie konspiracyjną, czego
obecnie wielu ludzi nie rozumie. Jak to bywa z tajną robotą, był to trudny i
czasochłonny wysiłek. Towarzyszyło temu i napięcie nerwowe, i pewien wymiar
ryzyka, bo często trudno było przewidzieć bieg wydarzeń i skutki
podejmowanych działań oraz niebezpieczeństwa, na jakie można się w tym
konkretnym działaniu natknąć. Osobiście uważam, że dzięki osiągniętej
precyzji organizacyjnej, mieliśmy z księdzem Donatem to szczęście, że nie
mieliśmy żadnej wpadki. Chciałbym podkreślić, że w zasadzie, jeśli idzie o
KPN, nie kontaktowałem się ani z panem Leszkiem Moczulskim, ani z panem
Tadeuszem Stańskim (choć oni oczywiście o wszystkim wiedzieli). Z
ostrożności konspiracyjnej miałem czasami realny kontakt tylko z panem
Szeremietiewem. To, co było ustalone z Szeremietiewem było wiążące tak
między nami, jak i dla całej grupy przywódców KPN-u.
Do kogo należała inicjatywa tych kontaktów?
Generalnie inicjatywa tych kontaktów była naturalnym wynikiem mojej
współpracy z księdzem Arcybiskupem Dąbrowskim, który używał mnie do kontaktu
z grupami opozycyjnymi. Inicjatywa konkretnych spotkań, wynikała najczęściej
z potrzeb sytuacyjnych, wychodziła z obu stron w zależności od charakteru
spraw. Jednym ze skutków takiej współpracy z Sekretariatem Episkopatu była
dość duża rozpoznawalność mojej osoby w różnych środowiskach opozycyjnych. Z
powodu ostrożności proceduralnych ksiądz Arcybiskup Dąbrowski tylko w sytuacji
wyraźnej konieczności przyjmował grupy opozycyjne w siedzibie Sekretariatu.
Z tych powodów kontakty robocze z opozycją były prowadzone przez
współpracujących z Sekretariatem księży. Ja miałem kontakt głównie ze
środowiskami młodzieżowymi, wcześniej przedsolidarnościowymi, a później
solidarnościowymi lub około solidarnościowymi na uczelniach, ale też z
robotnikami Ursusa, czy Huty Warszawa oraz z grupami związanymi z Wojciechem
Ziembińskim, środowiskiem niepodległościowym i chadeckim. I tak wówczas
funkcjonowałem. Chcę jednak podkreślić, że najczęściej kontakty te wynikały
z potrzeby interwencji u władz na rzecz poszczególnych środowisk. Tak na
przykład na rzecz KPN-u było ponad 20 - jeśli dobrze pamiętam - interwencji
ze strony Sekretariatu Episkopatu i kilka ze strony Komitetu Prymasowskiego.
Z MSW miałem kontakt nieustanny- już nie pamiętam nazwisk funkcjonariuszy
poza nazwiskiem pułkownika Pudysza, choć rozmówców miałem kilku. Ze struktur
Służby Bezpieczeństwa też pamiętam jedynie jednego człowieka, który
bezpośrednio się ze mną kontaktował, był moim „opiekunem” i nie wiem czy
prawdziwie, czy nieprawdziwe nazywał się Majewski. Pamiętam go dobrze.
Pamiętam też dobrze, pułkownika Pudysza. Był to bardzo surowy ale rzeczowy
człowiek. Do dziś mi się wydaje, że choć zachowywał wobec mnie daleki
dystans, to z jakiegoś powodu chronił mnie i osłaniał. Był mi życzliwy, choć
nigdy tego nie okazał, ja to jednak czułem: milczącą akceptację mojej
postawy z jego strony. Takie coś odczuwałem, ale czy było to prawdziwie? Nie
wiem.
Oczywiście nie brakowało czasami wprost szalonych moich kontaktów osobistych
z ludźmi opozycji, a z Szeremietiewem na przykład miałem kontakt także w
więzieniu. W formie pisemnej w imieniu wszystkich trzech przyrzekł, że
podporządkują się warunkom zwolnienia wynegocjowanym przez księdza Arcybiskupa
Dąbrowskiego ze stroną rządową. Nie dotrzymali słowa, za co oczywiście ja
odpokutowałem tak od strony księdza Arcybiskupa i księdza Orszulika, jak i Pudysza. Byłem też skrzynką kontaktową,
(krótki czas, ale byłem) dla tego
środowiska w razie koniecznej potrzeby. Stało się to na okoliczność (już nie
pamiętam) choroby czy dłuższego wyjazdu ks. Manterysa. Nie wiem nawet z kim
miałem wtedy kontakt. Znałem tylko hasło - ”Królikarnia”. Jak mi powiedzieli
hasło - to działałem. Jak miałem wątpliwości - nawet co do formy przekazu -
nie działałem. Pojawiali się różni ludzie, ale nie wiem kto. Jednego
rozpoznawałem – to był Krzysztof Król. Rozpoznałem go jednak dopiero wtedy,
gdy stał się zięciem Leszka Moczulskiego. Pamiętam, że go polubiłem.
Na ile ksiądz miał wolną rękę w tych kontaktach?
Byłem wolny, ale i posłuszny Kościołowi. Trzymałem się wskazań i instrukcji
księdza Arcybiskupa, które otrzymywałem prawie na każde spotkanie, a
generalnie znałem też dyspozycję zasadniczą daną przez Prymasa Polski
Sekretariatowi Episkopatu na tą historyczną okoliczność. Sługa Boży Stefan
Kardynał Wyszyński umarł w maju 1981 roku. Praktycznie od grudnia 1980 roku
nie funkcjonował już w pełni w życiu publicznym. Od połowy lutego 1981 roku
był praktycznie z niego wyłączony ze względu na pogarszający się stan zdrowia. Trzeba jednak zdecydowanie podkreślić, że dyspozycje, jakie
poczynił przed śmiercią, były realizowane.
Wiernie była realizowana przez Sekretarza Episkopatu m.in. dyspozycja dana
Arcybiskupowi Dąbrowskiemu w 1979 roku, dwa lata przed śmiercią Prymasa.
Dyspozycja była jednoznaczna: „Kościół nie może bezpośrednio angażować się w
działalność struktur opozycyjnych polskiej opozycji antykomunistycznej, ale
należy działać wobec nich z życzliwą obecnością”. Ośmielę się powiedzieć, że
w mojej opinii dyspozycja powyższa była wskazaniem godnym kapłana, męża
stanu i patrioty polskiego, jakim bez wątpienia był Kardynał Wyszyński. To
właśnie na podstawie tej dyspozycji zacząłem pełniej i pewniej funkcjonować,
jako współpracownik księdza Arcybiskupa Dąbrowskiego. Początkowo, czyli w
latach 1974-1975 nie wiedzieliśmy, na czym ta współpraca ma polegać i
dopiero z biegiem czasu wypracowaliśmy jej formy. Moją rolą było otwieranie
się na środowiska opozycyjne, ale tak, by nie narażać Kościoła na zarzut
współdziałania i formalnej współpracy z opozycją. Polska Rzeczpospolita
Ludowa była państwem uznanym w całym świecie, respektowane musiały więc być
przez Kościół nawet budzące sprzeciw struktury tego państwa. Kościół, jako
instytucja musiał się poruszać w ramach praw regulujących stosunki państwo -
kościół w układzie międzynarodowym. Z tych względów, a także z powodów
taktycznych, Kościół w Polsce nie mógł formalnie współpracować z opozycją.
Ale życzliwą obecność mógł realizować. Szybko stał się nawet mediatorem
wobec stron ówczesnego konfliktu społecznego w naszej ojczyźnie .
Jaka była argumentacja wobec władz PRL?
Jakich argumentów używali dla realizacji tej zasady w rozmowach z władzami: ksiądz Biskup Władysław Miziołek, ksiądz Biskup Jerzy Dąbrowski,
ksiądz Alojzy Orszulik, ksiądz Bronisław Dembowski czy ksiądz Wiesław
Niewęgłowski, tego oczywiście nie wiem. Sam na różne sposoby starałem się
używać jednego argumentu: „Nie znam powodów, dla których władza państwowa
uczestniczy w tak intensywnym procesie wyobcowywania się z życia narodu.
Może jest to zgodne z dyspozycjami międzynarodówki? Kościół jednak, mimo
trudnych wyzwań, jakie niesie obecna sytuacja, chce być integralną częścią
narodu, nie chce się dać z niego wyobcować”.
Przy realizacji tej generalnej argumentacji, argumenty szczegółowe były
bardzo różne, zależne od problemów konkretnych środowisk. Jeśli idzie o
młodzież, która była karana np. za udział w demonstracjach, za rozklejanie
plakatów, rozrzucanie ulotek itp. (szczęśliwie, jeśli była karana grzywnami)
- wystarczyło zgromadzić środki, aby spłacić te grzywny. Kiedy powstał
„Prymasowski Komitet Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i ich Rodzinom” było
nam bez porównania łatwiej sprostać temu problemowi, bo na ten cel były
przeznaczane pieniądze Komitetu. Zupełnie inny rodzaj kłopotów, jaki
mieliśmy ze studentami i uczniami, był wtedy gdy - np. za uczestnictwo w
demonstracjach - karani byli relegowaniem ze szkół i uczelni. To właśnie na
taką okoliczność usłyszałem z ust pułkownika Pudysza: „Oni robią co chcą i
ksiądz robi co chce”. Przyznałem mu, że zachowania młodzieży mają wymiar
nieco anarchizujący, ale też prosiłem o zrozumienie, że jest rzeczą istotną,
by surowość w karaniu miała wymiar wychowawczy. Przekonywałem, że
relegowanie ze szkół czy uczelni od razu przypominało młodzieży metody
carskie, o czym głośno mówili. Spontanicznych i bardzo emocjonalnych
zachowań młodzieży nie przezwycięży się policyjnymi metodami, raczej drogami
dialogu, a tu go brakowało na każdym kroku. I Kościół, i państwo nie stworzą
sobie innego społeczeństwa - muszą akceptować takie, jakie jest.
Jeśli idzie o ludzi pokroju Stańskiego, Moczulskiego, Szeremietiewa to
trzeba było - niestety - wchodzić na tematy par excellance
polityczne. Szło też o zachowanie przez Kościół spójnej wewnętrznie taktyki
wobec różnych środowisk opozycyjnych. Ale żeby było jasne, myśmy wypracowali
w grupie księdza Arcybiskupa Dąbrowskiego taką postawę, taki standard
postępowania, że nie pytaliśmy ludzi z opozycji, jakiej są narodowości,
jakiego wyznania, jakie mają konotacje środowiskowe. Jacy byli, z takimi
utrzymywaliśmy relacje, nie stawiając warunków. To nie była dla nas łatwa
sytuacja. Wracając jednak do KPN-u. Na pytanie Pudysza, jaka jest przyczyna
ciągłego zainteresowania Kościoła KPN-em, odpowiedziałem, że intensywność
interwencji Sekretariatu Episkopatu jest wprost zależna od intensywności
działań danej organizacji, a Konfederacja przejawia bardzo żywą obecność w
życiu publicznym. Kiedy naciskał, aby Sekretariat okazał brak
zainteresowania KPN-em, broniłem dotychczasowej strategii Sekretariatu
argumentując, że środowiska niepodległościowe mają bardzo żywy odbiór
społeczny, że stworzyłoby to kłopot dla Kościoła w opinii publicznej, bo
ludzie szybko zauważą taki brak zainteresowania. Zwracałem też uwagę na
bardzo istotny wymiar obecności grup niepodległościowych w polskim życiu
publicznym, wynikającym stąd, że ludzie szukają alternatywnej formacji
patriotycznej. A i dla władz państwowych - mówiłem - rozwój myśli
niepodległościowej może okazać się potrzebny tak w wymiarze własnym,
polskim, jak i szerszym, międzynarodowym, bo i w Związku Radzieckim szuka
się dróg reinterpretacji pojęcia niepodległości odziedziczonego po Leninie i
Stalinie.
Innej zupełnie argumentacji trzeba było użyć w sprawie Ursusa. To zaś było
trudną sprawą. Ursus zajął stanowisko bardzo zdecydowanie przeciwne Lechowi
Wałęsie i stronie rządowej, uważając, że powinna powstać jedna „Solidarność”
dla całego kraju, a nie wiele autonomicznych „Solidarności” regionalnych.
Wałęsa tego nie chciał, rząd tego nie chciał, ale jednej „Solidarności”
chciał Śląsk. Mało kto wie, ile dobrego dla tej sprawy uczynił śląski
kapelan „Solidarności”, ksiądz Bernard Czarnecki. Znalazł on zrozumienie u
Janusza Krzyżewskiego, który był doradcą „Solidarności” na Śląsku i
wypracował formalne stanowiska Regionu Śląskiego na ten temat. Ursus „murem”
stanął za tą sprawą i za Śląskiem. To, że jest jedna „Solidarność” było
autentycznym zwycięstwem ludzi, a nie władz „Solidarności”. To była trudna
sprawa, były ofiary, ludzie tracili życie w jej obronie. Potrzeba licznych i
szybkich interwencji w tych okolicznościach świadczy, jak zacięta była walka
o jedną „Solidarność” w Polsce i jak bardzo trudna. Powodem trudności dla
mojej misji była złożoność tej sprawy. Tak wewnątrz „Solidarności” były
bardzo rozbieżne stanowiska, jak też w rządzie i w Kościele. W związku z
powyższym ksiądz arcybiskup początkowo nie chciał zajmować stanowiska,
zostawił mi swobodę w rozmowie z Pudyszem na ten temat. Później poparł ideę
jednolitego związku „Solidarności”. Ja zaś w rozmowach (bodaj trzech) z
pułkownikiem interweniując w obronie już poszkodowanych ludzi z Ursusa,
dążąc usilnie do ustaleń prewencyjnych, używałem argumentacji
nieopłacalności wywoływania napięcia społecznego w całym kraju jedynie z
powodów wewnętrznych „Solidarności”. Podkreślałem, że po reakcjach różnych
przedstawicieli władz widać, że w środowisku rządzących nie wypracowano
jeszcze decyzji, czy lepiej jest mieć do czynienia z jedną „Solidarnością”,
czy z nieobliczalnym ruchem zawodowym wielopodmiotowym. Argumentowałem tak
przeciw potrzebie wzrostu działań represyjnych wobec ludzi „Ursusa”.
Zupełnie specyficzną była sprawa „Solidarności Rolników Indywidualnych”.
Największe „zdrady” w tej organizacji szły od jej władzy centralnej. W
związku z tym w rozmowach z władzą państwową człowiek był niepewny niczego,
zostawiony tylko własnej intuicji i rozumieniu dziejącego się w Polsce
procesu społeczno- politycznego. Przewaga mojego rozmówcy była w takiej
sytuacji wyraźnie odczuwalna. To było trudne doświadczenie. Miałem kontakty
z rodziną Bartoszcze, to mi dawało pewną orientację, jednak nie na tyle, by
uwolnić mnie od dominującego poczucia samotności w rozmowach z Pudyszem na
temat rolników. Taka sytuacja wymuszała w sposób oczywisty bardzo
zindywidualizowaną argumentację i odnoszenie się do wartości ogólnoludzkich.
Szło tu najczęściej o zwolnienie z aresztów, dlatego dominowały w rozmowach
argumenty ad personam. Muszę przyznać, że miałem tu drobne sukcesy,
ale myślę, że to dzięki temu, iż nigdy w rozmowach z Pudyszem nie wchodziłem
na grunt „praw człowieka”, bo wiedziałem, że tego nie znosił.
Tak więc argumentacja szczegółowa wobec strony rządzącej wynikała nie tyle z
imponderabiliów, ile z charakteru konkretnej sprawy, jaka była do
załatwienia, okoliczności w jakich funkcjonowali lub znajdowali się ludzie z
opozycji oraz charakteru grupy, organizacji, do jakiej należeli.
Jak na tle tych grup wypada, w ocenie księdza, grupa
niepodległościowców?
Na tle innych grup grupa niepodległościowców była chyba najbardziej zwartą
grupą. Mówię to oczywiście w odniesieniu do omawianego okresu. Wiem dobrze,
na jakie tematy kłócili się ze sobą, ale na zewnątrz byli razem, co mi się
bardzo podobało. Nie słyszałem też, by w sytuacji konfrontacji, aresztowań
wzajemnie się przed władzami oskarżali, co było dla mnie ważnym znakiem.
Podobało mi się też to, że bliżsi koledzy zatrzymanych którzy zostali na
wolności nie dawali mi spokoju, „przypominali”, przynaglali. Choć próbowałem
im tłumaczyć, że czas rozmowy z władzami na temat ich kolegów zupełnie ode
mnie nie zależy, zależy od MSW i Sekretariatu Episkopatu.
Ta ich natarczywość - choć mnie czasami denerwowała - w istocie mi się
bardzo podobała. Imponowała mi też w KPN-ie dbałość o świeżość myśli
politycznej. Było to de facto świadectwo o pracy intelektualnej na temat
tego, co polskie, a to znaczyło też, że ruch ten potrafił wybronić się przez
natłokiem spraw bieżących, nie chorował na „bieżączkę”, jak to zjawisko
żartobliwie nazywaliśmy w Komitecie.
Nie mam naturalnie wystarczającej
wiedzy co do oceny informacji, że w 1981 roku w Moskwie brano pod uwagę
scenariusz takich zmian w strukturach władzy w Polsce, by ludzie z KPN-u
znaleźli się w środowisku władzy (takie pogłoski chodziły wśród ludzi). Nie
wykluczam, że władze komunistyczne mogły brać w rachubę taką grę polityczną
z KPN-em. W 1982 roku, a więc podczas stanu wojennego, rozmawiałem z mocno
zdenerwowanym na mnie (w czasie objazdu pielgrzymek) wysokiej rangi
urzędnikiem Służby Bezpieczeństwa. Wiele przykrych słów od niego wtedy
usłyszałem, ale też i ważną informację: od 1971 roku aż do stanu wojennego
nie było jasnej klarownej koncepcji (w Moskwie) co zrobić w Polsce. Mogły
więc być różne scenariusze, wśród nich i taki, by dopuścić ruchy
niepodległościowe do środowiska władzy. Ale to może być tylko moja i nie
tylko moja nadinterpretacja. W każdym razie później do władzy dopuszczono
środowiska okrągłostołowe, a nie niepodległościowców.
Jak wyglądały te rozmowy z esbecją?
To zależało od osoby rozmówcy i od przedmiotu rozmowy. Jednej zasady
przestrzegałem zawsze. Starałem się, by były to rozmowy oficjalne, nigdy
prywatne. Unikałem jak tylko mogłem, rozmów poufnych. Nie było to łatwe,
bowiem przez tyle lat takiej posługi oswoiłem się jakby z ich obecnością w
moim życiu, stała się ona jakby naturalną częścią mojego życia. Trzeba się
było pilnować. Nieoczekiwanie pomagała mi w tym trudna strona tych spotkań,
nie mówiąc o tym, że każde z osobna wymagało dużego wysiłku intelektualnego
i psychicznego. Mówię tu przede wszystkim o spotkaniach z Pudyszem, który
był zawsze bardzo rzeczowy i zwięzły. Moje rozmowy z nim na pewno zawsze
były poprawne od strony merytorycznej, choć wnioski z opisywanej podobnie
sytuacji wyciągaliśmy najczęściej różne. To oraz zaskakujące mnie
najczęściej jego pytania było powodem stresu po każdorazowym spotkaniu.
Zupełnie innej natury były rozmowy z Majewskim (nie wiem czy tak się
naprawdę nazywał, czy to był jego pseudonim), który był mim „opiekunem” ze
strony SB. To on właśnie w rozmowach ciągle wekslował na prywatne,
przyjacielskie tony. Myślę, że miałem z nim lżej niż inni księża, bo był
przecież doskonale zorientowany, co do mojej sytuacji w Sekretariacie
Episkopatu i oficjalnej relacji z Ministerstwem Spraw Wewnętrznych, a czego
nie omieszkałem raz po raz mimochodem w rozmowie przypominać. Powiedziałem
mu też oficjalnie, że na drugi dzień po jego pierwszej rozmowie ze mną
poinformowałem o tym księdza Arcybiskupa Dąbrowskiego, który poinstruował
mnie o sposobie postępowania w stworzonej przez niego sytuacji i tej
instrukcji w kontaktach z nim będę się trzymał.
Zupełnie inna była „przypadkowa" rozmowa z „Konradem” (pewno to było jego
pseudo). To on właśnie przyłapał studentów przed św. Anną na rozprowadzaniu
„bibuły” KPN-owskiej, a ci mu powiedzieli, że otrzymali ją ode mnie. W dwu
kolejnych rozmowach oczekiwał ode mnie informacji, o których nie miałem
żadnego pojęcia, np. skąd KPN bierze pieniądze na swoją działalność lub
którzy biskupi popierają KPN. Innej natury było pytanie, skąd wziąłem
„propagandę KPN-owską”. Oczywiście nie mogłem powiedzieć prawdy, że
dostarczono mi ją z drukarni, która nam drukowała „Młodzież Katolicką”, więc
skłamałem. Powiedziałem, że to do św. Anny przyniesiono mi oryginał „na moje
potrzeby” i tu z niego odbiłem na ksero 10 egzemplarzy. Mogłem tak
powiedzieć, bo na szczęście zarekwirował tylko resztówkę, 5 czy 6 sztuk,
więc tylko modliłem się gorąco, by nie chciał oglądać tej kserokopiarki, na
jakiej odbiłem bibułę, bo oczywiście takowej nie mieliśmy w Rektoracie.
Wypytywał mnie, kto zapłacił koszta powielania, odpowiedziałem zgodnie z
prawdą, że nie wziąłem od nikogo ani grosza za tę usługę.
Jaki był powód, księdza zdaniem, braku poparcia KPN ze strony innych
struktur opozycji?
Do dnia dzisiejszego tego nie wiem. Dlaczego „Solidarność”, środowiska
narodowe, także środowiska chadeckie miały spory dystans do KPN, naprawdę
nie wiem. KPN chodził własnymi drogami. Był bardzo dynamiczny - może bano
się dominacji z jego strony w środowiskach opozycyjnych? Dlaczego zaistniały
tego typu relacje międzyśrodowiskowe w opozycji tego nie wiem, ale myśmy
traktowali w Sekretariacie Episkopatu KPN życzliwie. Miałem kontakt z
różnymi środowiskami dla potrzeb Sekretariatu i siłą rzeczy, jak się
człowiek spotykał – rozmawiał. Czasami odnosiłem wrażenie, że wobec KPN-u w
tych środowiskach istniało poczucie zagrażającej konkurencji. Nie umiem już
dzisiaj odpowiedzieć precyzyjnie. Ze strony Sekretariatu Episkopatu nie
dzieliliśmy ludzi opozycji, nie uważaliśmy, żeby ktoś nas upoważniał do ocen
różnicujących lub wartościujących poszczególne środowiska. Dla nas istotny
był konkretny człowiek będący w potrzebie. Wychodziliśmy życzliwie naprzeciw
każdej grupie, która zwracała się o pomoc, w tym z prawdziwą satysfakcją do
KPN-u.
Bardzo dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Katarzyna Śniadecka
2016 r.
|