Administrator Forum Polonus:
Zapraszmy Państwa do dyskusji z Leszkiem Moczulskim nt. jego
lustracji.
Dyskusja rozpocznie się
w środę 7 maja 2008 roku.
Materiały dotyczące
lustracji Leszka Moczulskiego znajdują się pod tym adresem
[link jest już nieaktualny]
------------------------------------------------------------------------------------
Mirek Lewandowski:
Panie Przewodniczący,
Dziękuję, że zgodził się Pan wziąć udział w tej dyskusji.
Wiele osób oskarżanych o współpracę zaprzecza, ale żadna z
nich nie decyduje się na złożenie publicznych i
szczegółowych wyjaśnień. Jest to sytuacja bez precedensu,
aby osoba, której zarzuca się współpracę z SB zgodziła się
na swobodną dyskusje na ten temat.
Chciałbym zacząć dyskusję od kwestii szczegółowych, tzn. od
omówienia materiałów SB znajdujących się w dwóch teczkach
dotyczących tajnego współpracownika o pseudonimie „Lech”.
Jakkolwiek są to kwestie bardzo szczegółowe, to jednak bez
ich omówienia dalsza dyskusja byłaby niejako zawieszona w
próżni.
Należę do tych nielicznych osób, które materiały te widziały.
Byłem bowiem posłem KPN I kadencji (1991 – 1993) i członkiem
specjalnej komisji sejmowej, powołanej do zbadania wykonania
uchwały lustracyjnej Sejmu z 1992 roku. Członkowie tej
komisji mieli wzgląd do teczek SB dotyczących wszystkich
osób, które znalazły się na tzw. liście Macierewicza. Bardzo
dokładnie (przez kilkanaście dni, po kilka godzin dziennie,
w czytelni MSW przy ul. Rakowieckiej w Warszawie)
analizowałem obie teczki TW „Lech”, a także widziałem opasłe
tomy SOR (sprawy operacyjnego rozpracowania) „Oszust” (dotyczące
Leszka Moczulskiego) oraz „Oszuści” (dotyczące ROPCiO).
W teczce TW „Lech” znajdowały się materiały datowane na lata
1969 – 1977.
Większość z tych materiałów była wytworzona przez SB.
Dotyczy to zwłaszcza meldunków „Lecha”, które były pisane na
maszynie i podpisane maszynowo LECH.
Nie było własnoręcznego zobowiązania do współpracy, była
jednak pusta koperta wpięta do akt i podpisana „zobowiązania
do współpracy”.
Było kilka dokumentów podpisanych własnoręcznie nazwiskiem „Moczulski”.
Zapamiętałem dwa: pokwitowanie odbioru pewnej sumy
pieniężnej (zawierało ono datę – bodaj 31 grudnia 1975 roku
oraz jedno krótkie zdanie, mniej więcej: „kwituje odbiór
kwoty 1000 złotych”, no i podpis; pokwitowanie to nie
określało w swej treści, dla kogo zostało wystawione oraz z
jakiego tytułu suma ta została przekazana osobie, która się
podpisała pod pokwitowaniem) oraz obszerny dokument
zatytułowany „Memoriał”.
W teczce „Lecha” było też kilka raportów TW spisanych na
maszynie, ale podpisanych własnoręcznie pseudonimem „Lech”.
Treść raportów TW „Lecha” (za wyjątkiem tych z końca 1976
oraz początku 1977) koncentrowała się na dwóch osobach:
Barańskim oraz Morgiewiczu. Przy czym były to informacje nie
dotyczące spraw istotnych (choć oczywiście wiem, że dla SB
nie było informacji nieistotnych i każda nieistotna
informacja mogła być wykorzystana w niegodziwym celu).
Moje pytania dotyczące tej części teczek TW „Lech” (pomijam
na razie przełom lat 1976 i 1977) są następujące.
1) Czy materiały zawarte w teczkach TW „Lech” oraz SOR „Oszust”
i SOR „Oszuści” są jawne i dostępne w IPN?
2) Czy po roku 1992 (kiedy widziałem akta) zostały
odnalezione w archiwach IPN jakieś nowe dokumenty dot. TW „Lecha”?
Jeżeli tak, to jakie to dokumenty? W szczególności czy
znaleziono zobowiązanie do współpracy, którego brakowało w
teczkach TW „Lech”?
3) Czy sądy w postępowaniu lustracyjnym potwierdziły
autentyczność dokumentów wytworzonych przez SB i
znajdujących się w teczce TW „Lech”? Czy badano wiek papieru
oraz tuszu, a także maszyny do pisania, które wykorzystano
przy powstaniu tych dokumentów?
4) Czy sąd lustracyjny przesłuchiwał Morgiewicza,
Barańskiego oraz ew. inne jeszcze osoby, których dotyczyły
raporty TW „Lecha”? Czy świadkowie ci potwierdzili treść
rozmów, o których donosił „Lech”?
5) Czy badano autentyczność własnoręcznych podpisów „Moczulski”
oraz „Lech” na dokumentach, znajdujących się w teczkach „Lecha”?
Leszek Moczulski:
Odpowiadam na kolejne pytania:
1.Teczki "Lech" na mój wniosek zostały odtajnione, w aktach
sprawy są też teczki SOR "Oszust" dot. okresu 1977-84, ale
mój wniosek o odtajnienie ówczesny dyrektor archiwum MSW
odrzucił. Nie znam SOR "Oszuści", mój wniosek o dołaczenie
tych teczek do akt sprawy został odrzucony; przypuszczalnym
powodem jest fakt, że - jak wynika z innych dokumentów - SOR
"Oszuści" był czynny jeszcze w sierpniu 1991 r. , a od 1986
r. prowadziła go ta sama osoba - płk Śledz, używajacy
nazwizka "Jabłoński".
2. Po roku 1992 nie odnaleziono jakichkolwiek innych
dokumentów, które mogłyby świadczyć, że byłem TW; w
szczególności nie odnaleziono zobowiązania współpracy, ale
wszystkie kolejne sądy na podstawie całosci sprawy
przyjmowały, że nigdy nie zostało ono sporządzone. Sądy
skazujące stały na stanowisku, że pobranie takiego
zobowiązania nie było obowiązkowe, co tłumaczy jego brak;
przechodziły jednak do porządku dziennego, bez żadnego
komentarza, nad brakiem zobowiązania TW do zachowania w
tajemnicy faktu współpracy - którego pobranie było
obowiązkowe. Po 1992, a zwłaszcza po marcu 1999 (kiedy
złożyłem wniosek o autolustrację) przybyło wiele nowych
dokumentów, dzięki którym udało się przeprowadzić obszerny
dowód o sfałszowaniu teczek "Lech". Niestety, tylko dla
jednego składu sędziowskiego dowód ten był w pełni
przekonujący, pozostałe opierały się na wiarygodności
świadków z SB, którzy sporządzali te teczki, a twierdzili,
że były autentyczne i powstały w okresie 1969-77.
3. Autentyczność teczek potwierdziły tylko sądy badające
sprawę "w drugiej turze", pod przewodnictwem SSA Mojkowskiej
(I instancja) i SSA Kanioka (II ekspansja). Oparły sie one
na tym, że teczki Lecha są "spójne", a świadkowie SB
Owczarek i Matulewicz w pełni wiarygodni. Przykładowo, w
teczkach Lech znajduje się podpis "LMoczulski". Biegły z
Zakłady Kryminalistyki na pytanie, czy złożył go Moczulski,
odpowiedział, że nie został złożony ręką Moczulskiego;
biegły z Wydz. Prawa UW, katedra kryminalistyki, na pytanie
czy Moczulski mógł sfałszować własny podpis odpowiedział, że
teoretycznie jest to możliwe, ale w danym przypadku cechy
grafologiczne dowodzą, że występuje najmniejszy możliwy
stopień prawdopodobieństwa. Sędziowie Mojkowska i później
Kaniok uznali jednak, że bardziej wiarygodny jest świadek SB
Owczarek, który stwierdził, że LM złożył podpis w jego
obecności, choć nie zwrócił uwagi, że zamiast obowiązkowego
podpisania pseudonimem "Lech", podpisano nazwiskiem. Sądy
nie ustosunkowały się do mojego stwierdzenia, że gdybym
chciał fałszować mój podpis, zadbałbym, aby nie był podobny
do mojego własnego.
4. Sądy przesłuchały Barańskiego i Morgiewicza. Barański
potwierdził, że zapisy w teczce odpowiadały faktycznym
rozmowom, które prowadziliśmy głównie w kawiarni Świtezianka
i nie zawierają niczego, co mogłoby mu szkodzić. (Zachowane
podsłuchy tych rozmów stały się w 1984 r. podstawą do
przerobienia na raporty "Lecha"). Z zeznań Morgiewicza, a
także Czumy wynika, że w dacie w której "Lech" miał
powiadomić oficera SB, że zna Morgiewicza (lipiec 1975), do
pierwszych kontaktu LM i Morgiewicza jeszcze nie doszło;
mimo, że w dpt III MSW, prowadzącym śledztwo przeciwko
Morgiewiczowi, ale nie mającym bezpośredniego dostępu do
niego przez agenta, nikt w całym okresie 1975-77 nie wpadł
na pomysł, aby wykorzystać TW "Lecha".
5. O podpisach pisałem wyżej. Podpisy "LECH" i "Lech" są w
cudzysłowach, co oznacza, że pochodzą od funkcjonariuszy SB
(wynika to zresztą z samych zapisów). TW podpisywali
pseudonimem bez cudzysłowów. Ani Rzecznik Interesy
Publicznego - prokurator lustracyjny, ani sądy nie
posługiwały się argumentem tych podpisów, milcząco
przyznając, iż nie uważają, że złożył je lustrowany. Zresztą,
sam zewnętrzny ogląd tych podpisów wskazywał, że zostały one
złożone przez tą samą osobę, która odrecznie wpisywała na
sztywnej okładce teczki nazwę TW "Lech".
Leszek Moczulski (dalej: LM)
Paweł Korobczak:
W dyskusji na Forum SW Mirek Lewandowski podawał
informację, iż stoi Pan na stanowisku sfałszowania teczki TW
Lech w 1984 roku na polecenie z ZSRR (nie mogę teraz znaleźć
tego wątku, więc jeśli Pan Mirek zaprzeczy, to znaczy, że
moja pamięć zawodna). Czy potwierdza Pan te informacje?
Jeśli tak, to jaki, według Pana, cel przyświecał idei
sfałszowania w owym czasie teczki TW Lech?
Mirek Lewandowski:
Aby uzupełnić pytanie Pawła Korobczaka pozwolę
sobie wkleić w tym miejscu wypowiedź Tomasza Strzyżewskiego
(tego samego, który pod koniec lat 1970 wywiózł z PRL
materiały ujawniające działalność cenzury) zamieszczoną na
Forum SW
http://swkatowice.mojeforum.net/lustracja-leszka-moczulskiego-post-vp10857.html?highlight=#10857
Nie będąc prawnikiem, nie mogę i nie chcę dokonywać
oceny wartości dowodowej argumentów i uzasadnień, zawartych
w przytoczonych przez Mirka Lewandowskiego materiałach
autorstwa Leszka Moczulskiego. Budzą one jednak nieodpartą
refleksję, co do wiarygodności wyroków sądów. Władza trzecia
w moim przekonaniu – podobnie jak władza czwarta – jest
kontynuacją (z kadrowego punktu) widzenia tych samych elit
władzy, które współtworzyły w PRL scentralizowany aparat
władzy komunistycznej. W podobnych sytuacjach orzeka dziś
ona odmiennie – w zależności od potrzeb manipulacyjnych,
wynikających z nieznanych opinii publicznej reguł
zakulisowej gry politycznej.
Zaintrygował mnie natomiast pewien szczegół
związany z problemem sfałszowania podpisu.
"4. 2 - Sfałszowanie podpisu Moczulskiego. Jeden biegły
uznał, że nie został złożony ręką LM; drugi stwierdził, że
sfałszowanie własnego podpisu jest teoretycznie możliwe, ale
w tym przypadku występuje najniższy z możliwych stopień
prawdopodobieństwa".
Chętnie dowiedziałbym się, z jakiego powodu rozważana była
możliwość sfałszowania przez Leszka Moczulskiego jego
własnego podpisu. Rozumiem, że taką pokusę odczuwać mógł
każdy donosiciel, wstydząc się w swym sumieniu tego, co robi.
Czy jednak w tej konkretnej sprawie doszło na owym tle do
jakiejś szczególnej kontrowersji?
Ogólnie rzecz biorąc, wydawało mi się zawsze czymś
absurdalnym przypuszczenie, iż peerelowska bezpieka (czy
jakiekolwiek inna tajna służba) chciałaby sama siebie
dezinformować, przez fabrykowanie TW (a tym samym informacji
od nich pochodzących), którzy w rzeczywistości TW nie byli.
Owszem, gdyby ubecy posiadali dar jasnowidztwa, mogliby
przewidzieć czas upadku komunizmu, i zapewnić sobie w ten
właśnie sposób możliwość późniejszego kompromitowania
jednych czy szantażowania drugich. Czym innym są poza tym
informacje zbierane przez bezpiekę, które świadomie lub
nieświadomie mogły być fałszowane przez TW, a czym innym sam
fakt tajnej współpracy tych ostatnich. W moich teczkach
odkryłem informacje na własny temat, które wymieszane były z
informacjami zmyślonymi, plotkami lub błędami
interpretacyjnymi, wynikającymi z nieznajomości specyfiki
życia społecznego w Szwecji. Nie wątpię natomiast, że
pochodziły one od rzeczywistych donosicieli a nie
wymyślonych lub sfabrykowanych przez bezpiekę. Chyba się nie
mylę?
Chcę zarazem podkreślić, że nie jestem w stanie –
ze względu na niewiarygodność sądów wywodzących się z PRL –
ocenić, czy mój dawniejszy przywódca był czy też nie był
tajnym współpracownikiem. Dobrze jednak rozumiem jego
cierpienie i szczerze mu współczuję.
Tomasz Strzyżewski
Leszek Moczulski:
Nie wiem, kto bezpośrednio wydał polecenie
sprokurowania teczek "Lecha", ale okoliczności tej decyzji
są jasne. W 1984 r. podjęto decyzję amnestionowania
wszystkich więzionych jeszcze politycznych; było ich już
wzglednie niewielu: 11 członków KK "S" i KOR w śledztwie na
Rakowieckiej, 9 skazanych członków KPN i "S" w Barczewie,
może jeszcze jakieś pojedyńcze osoby. Decyzja amnestii
wynikała z konieczności sowieckich; pod zmasowaną presją USA
ZSRR pękał, a jak wielka to była groźba, dowodzą następne
lata, w których "imperium zła" rozleciało się całkowicie.
Dla omówienia wszystkich tych spraw w maju 84 Jaruzelski
pojechał do Moskwy i przywiózł stamtąd tzw. instrukcję
Czernienki. Nakazywała ona "likwidację" czyli "całkowice
wyplenienie" opozycji (cytuję z pamięci, dokument
opublikował A. Dudek w "Reglamentowanej rewolucji"). [ Tu
jest ten tekst - ML
http://www.polonus.mojeforum.net/archiwum-dot-lustracji-leszka-moczulskiego-post-vp73.html?highlight=#73
] Teoretycznie, były cztery metody likwidacji: (1) trzymać w
więzieniu - ale konieczna była amnestia; (2) zamordować -
ale to wywoływało wielki skandal, którego Moskwa pragnęła
uniknąć; (3) zastraszyć, że zastosuje się któryś z
poprzednich środków; (4) doprowadzić do "śmierci cywilnej",
prokurując jakieś oszczercze materiały, teczki itd.
niszczące moralnie delikwenta. Należałem do grona
przeznaczonych do takiej likwidacji, chociażby z tego powodu,
że byłem jedynym z przywódców opozycyjnych z lat 1976-89,
których uwięzienia domagał się Kreml, a sprawą osobiscie
zajmował się Gorbaczow i składał z niej sprawozdanie przed
Biurem Politycznym KC KPZR, zapewniając, żę "Moczulski
dostanie, na co zasłużył". Do powyższych faktów, w pełni
udolumentowanych materiałami archiwalnymi, nie ustosunkował
się żaden z sądów, które badały moją sprawę. W takich
okolicznościach, pomiedzy 10 czerwca a połową lipca 1984 r.
kilku funkcjonariuszy sporządziło i archiwizowało teczki "Lecha".
Cel sfałszowania był oczywisty.
Gdy we wrześniu 1980 r. MSW wykonywało otrzymaną decyzję
aresztowania Moczulskiego, na paru posiedzeniach wąskie
kierownictwo MSW obradowało nad pozyskaniem materiałów,
które można będzie przedstawić "przedstawicielom Episkopatu
i doradcom", aby sparaliżować protesty w mojej obronie. Nie
dysponowano jednak takimi materiałami i gen. Pożoga obiecał
dostarczyć materiały, że jestem agentem zachodniego wywiadu
i mam wykonać akcje dywersyjne w Polsce; potrzebował na to
tygodnia czasu. Minister SW Kowalczyk nie zgodził sie jednak
na taki termin, bo nie miał prawa przesunąć terminu
aresztowania. Ostatecznie Pożoga dostaczył te materiały na
następne posiedzenie. Pośpiech wynikał z tego, że materiały
chciano pokazać najpóźniej w dniu aresztowania. Nie wiem,
czy to uczyniono - ale bezpośrednio po aresztowaniu do
żadnych protestów nie doszło.
Aby uniknąć takiego pośpiechu, w 1984 przystąpiono do
sporzadzania teczek "Lecha" na sześć tygodni przed amnestią,
a ponieważ pod koniec wystąpiły kłopoty w Biurze "C" MSW (w
kartotekach nie figurował TW "Lech"!) przetrzymano mnie w
Barczewie i zwolniono dopiero 5 czy 6 sierpnia, nazajutrz po
zakończeniu procedury archiwizacyjnej. Od tej pory każdemu
można było pokazać teczki "Lech", nawet je przekartkować. A
każdy funkcjonariusz mógł dowiedzieć się kartą E-15, że
Moczulski był TW, a tego teczki są pod wskazanym numerem w
warszawskim archiwum SB.
Sprawa ma aspekt szerszy. Popularny pogląd, że SB nie
fałszowało teczek, bo "nie oszukiwałoby samej siebie" jest
zgodny z logiką panującą w naszej cywilizacji, ale nie w
moskiewskiej. Fałszowano przecież nawet - i to wielofazowo -
sprawozdania gospodarcze, na podstawie których najwyższe
władze pojejmowały decyzje - a dla GPU, NKWD, KGB, UB czy SB
fałszerstwo było jednym z najważniejszych nanarzedzi pracy.
Fałszerostw dokonywano najbardziej masowo w pierwszym
powojennym dziesięcioleciu, ale korzystano z nich do końca
PRL (niestety, nie tylko...); jestem w stanie wskazać na
konkretne przykłady. Oczywiście, ogromna większość teczek TW
jest autentyczna w tym sencie, że zakładano je w następstwie
uzyskanego zobowiązania do współpracy; inną sprawą jest
często niska wiarygodność ich zawartości. Co najważniejsze,
czekiści i bezpieka fałszowali, bo ich zadaniem było również
tworzyć słuszną historię: wróg również dla potomnych miał
być moralnym potworem.
Sprawa podpisu LM. Zgodnie z powszechnie stosowaną praktyką
lustracyjną, teczki i ich zawartość uważa sie za w pełni
wiarygodne, a więc podpis tym samym był z założenia
prawdziwy. W postępowaniu przygotowawczym nie czyniono tego,
co jest obowiązkowe w normalnym śledztwie prokuratorskim:
nie badano autentycznosci zebranych dowodów, a więc nie
dokonano ekspertyzy grafologicznej podpisu. O ekspertyzę
podpisu wystąpiłem już po rozpoczęciu przewodu sądowego.
Ponieważ w późniejszym postępowaniu nie pasował on sędzinie
Majkowskiej, wystąpiła o drugą ekspertyzę; ponieważ i ta nie
była po jej myśli, pominęła obie, opierając się jedynie na
zeznaniach świadka SB Owczarka. Sąd pominął również mój
argument, że gdybym był TW i z jakiegoś powodu chciał
sfałszować podpis, nie trudziłbym się aby wykaligrafować
podobny - a tylko nieco inny, lecz po prostu podpisał
całkowicie inaczej. Wystarczyło zresztą, zgodnie z
przepisami, podpisać LECH.
(LM)
Panie Tomku! Cieszę się, że odzyskaliśmy kontakt, a Pan jest
- jak domyślam się - w kraju. Nasz ostatni kontakt
telefoniczny miał miejsce w przeddzień mojego aresztowania w
1980 r., a potem został urwany na długie lata. Dopiero
dzisiaj mogę, co dawno chciałem, podziekować Panu
najserdeczniej, za to co Pan uczynił dla sprawy
niepodległości. Gdyby nie pańskie heroiczne wysiłki,
ściganie masmediowych bossów po całej Europie, mało kto
wiedziałby o istnieniu KPN i nieprzerwanych represjach którę
nas dotykały. Dziekuję - i cieszę się, że mogę to uczynić
bezpośrednio - a przez lata trudno było mieć nadzieję, że do
tego dojdzie. Dziękuję z całego serca, w imieniu nas
wszystkich, a zwłaszcza tych, o których cierpieniu
powiadamial Pan świat. Do zobaczenia - Leszek.
Mirek Lewandowski:
Panie Przewodniczący,
dziękuję za Pana dotychczasowe odpowiedzi i proszę o
cierpliwość, gdyż - zanim przejdę do kolejnych wątków -
chciałbym zadać jeszcze kilka pytań dotyczących poprzednich
odpowiedzi.
Jeżeli dobrze zrozumiałem i jeżeli dobrze pamiętam, to fakty
wyglądają następująco (proszę potwierdzić lub zaprzeczyć).
1) Wszystkie bez wyjątku raporty TW "Lecha" pisane były na
maszynie (z informacji prasowej wynika, że było ich ok. 60)
2) Nieliczne z tych ok. 60 raportów podpisane były pismem
ręcznym - zawsze (z jednym wyjątkiem) jako "Lech" lub "LECH"
(a więc pseudonim pisany w cudzysłowu);
3) Sądy orzekające w Pana sprawie nie uznały tych podpisów
jako dowodów przeciwko Panu, milcząco uznając, że Pan ich
nie złożył.
4) Jeden raport TW "Lecha" podpisany był: LMoczulski (bez
cudzysłowa). Ten podpis był przedmiotem dwóch opinii
biegłych grafologów, z których jeden wykluczył, aby Pan
złożył ten podpis, a drugi uznał, że jest "najniższy możliwy
stopień prawdopodobieństwa", aby to Pan złożył ten podpis;
mimo to sąd uznał, że to Pana podpis, gdyz tak zeznał jeden
z SBeków; tym samym sąd uznał, że sfałszował Pan swój własny
podpis.
5) Poza tym w teczkach TW "Lecha" są jeszcze tylko dwa
dokumenty podpisane ręcznie Pana nazwiskiem (czy też
imieniem i nazwiskiem). Jest to pokwitowanie otrzymania 1000
złotych z 31 grudnia 1975 (bez podania dla kogo i z jakiego
tytułu zostało wystawione, na którym jednak znajduje sie
jakas adnotacja SBeka, z której wynika, że była to kwota
wręczona Panu przez SB) oraz obszerny tekst zatytuowany "Memoriał".
6) Własnoręczności tych dwóch podpisów, o których mowa w
punkcie 5) Pan nie kwestionuje, lecz wyjaśnia, iż oba te
dokumenty były wystawione w innym celu (nie dla SB) i nie
miały żadnego zwiazku z zarzucana Panu współpracą (wyjaśnienia
te, zacytowane z Pana pism skierowanych do sądu zamieszczę
niżej).
Kończąc te sekwencję chciałbym dołączyć jeszcze następujace
pytania.
7) Czy podpisy "Lech" i "LECH" (oba w cudzysłowu) były
badane grafologicznie? Jesli tak, to jaki był wynik
ekspertyzy?
8) Czy badano na jakiej maszynie do pisania oraz na jakim
papierze sporządzone były raporty SBeków ze spotkań z "Lechem"
(mogłyby to być dowody fałszerstwa, gdyby okazało się, że
papier czy maszyna do pisania używane przez różnych SBeków
na przestrzeni wielu lat były ciągle te same).
Gdy idzie o pytania Pawła Korobczaka oraz Tomasza
Strzyżewskiego, chciałbym "dopytać" o dwie kwestie.
9) Rozumiem, że SB sfałszowała w połowie lat 1980-tych
teczki "Lecha", aby móc je pokazać np. przedstawicielom
Kościoła (domagającym sie od władz Pana zwolnienia) lub
komuś z Pana współpracowników - wszystko to po to, aby Pana
skompromitować. Ale po co w takim razie SB fałszowała także
zapisy kartoteczne? Przecież numer teczki "Lecha" był
wpisany w różnych ewidencjach wewnętrznych SB i - po
pierwsze - nie było potrzeby fałszować tych wewnętrznych
zapisów bo nikt spoza SB nie miał do nich wglądu (nie było
przeciez możliwe, że któryś z przedstawicieli Koscioła
będzie chciał sprawdzić w kartotekach SB, że teczka "Lecha"
rzeczywiście w nich figuruje). Po drugie - nie było chyba
możliwe, aby po fakcie (czyli w połowie lat 1980-tych) "dopisać"
jakąs nową teczkę do "starej" ewidencji, gdyż nie było "wolnego
miejsca". Zwłaszcza, że każda teczka były ewidencjonowana w
kilku miejscach i trzeba by każde z tych miejsc fałszować.
10) Prosze potwierdzic lub zaprzeczyć, że Pana twierdzenie,
że teczka "Lecha" została sfałszowana w 1984 roku nie jest
obecnie możliwa do udowodnienia. Jest to jedynie Pana
hipoteza, którą można uprawdopodobnić, lecz - bez
znalezienia jakiś nowych dowodów (np. w archiwach
moskiewskich) - nie da się jej obecnie udowodnić.
------------------------------------------------
Pełna treść "Memoriału" Leszka Moczulskiego znajduje się na
Forum POLONUS [obecnie jest dostępna
tutaj - ML]
Tomasz Strzyżewski:
Leszek Moczulski napisał:
>>Popularny pogląd, że SB nie fałszowało teczek, bo "nie
oszukiwałoby samej siebie" jest zgodny z logiką panującą w
naszej cywilizacji, ale nie w moskiewskiej<<.
Dziękuję za wyjaśnienia dotyczące moich wątpliwości. Nadal
nie jestem w stanie wyciągnąć rozstrzygających wniosków w
tej, tak dla Pana, jak i dla nas – byłych członków KPN –
przykrej i bolesnej sprawie.
Myślę, że w wyniku tej dyskusji pozostanę przy moich
wątpliwościach. Nie mam bowiem ani prawniczego wykształcenia,
ani też znajomości wszystkich faktów i wglądu do wszystkich
dokumentów. Chyba, że po prostu – uwierzyłbym Panu. Aby
jednak uwierzyć, musiałbym znać Pana osobiście. Okazją do
bliższego poznania okazać mogło się spotkanie w 1990 roku. W
tedy to głęboko wzruszony, po raz pierwszy przyjechałem do
Polski. Przez 13 lat rozłąki sądziłem, że nigdy już jej w
życiu nie zobaczę. Pierwsze kroki z lotniska skierowałem
właśnie do Pana. Pan jakby nie bardzo wiedział z kim Pan
rozmawia. Rozmowa była zdawkowa, utrzymana w tonie
zaskakującej dla mnie rezerwy. Trwała niecałe dziesięć minut.
Widziałem jeszcze Pana przemawiającego z balkonu i
odleciałem do rodzinnego Krakowa. Od tego czasu – mimo
wysłanego przeze mnie listu – nigdy już więcej się nie
spotkaliśmy. Pan już się nie kontaktował a ja nie chciałem
się narzucać, co ponoć charakteryzuje introwertyków. Trudno
mi więc opierać się – jak już wspomniałem – li tylko na
wierze w Pana słowa. Poza tym – światopoglądowo i
intelektualnie – jestem człowiekiem niewierzącym. Myślę, że
wiele mogłaby tu wnieść opinia prof. Antoniego Dudka,
którego osobiście bardzo cenię i szanuję. Jak odniósłby się
on w szczególności do następującej kwestii: "Co
najważniejsze, czekiści i bezpieka fałszowali, bo ich
zadaniem było również tworzyć słuszną historię: wróg również
dla potomnych miał być moralnym potworem".
Czym innym jednak jest fałszowanie i rozpowszechnianie przez
czekistów czy też bezpiekę fałszywych informacji o „wrogach
ludu” na użytek operacyjny np. w celu wprowadzenia w błąd
przeciwnika, czym innym zaś wprowadzanie samych siebie w
błąd, w sensie pozbawiania własnych kadr (funkcjonariuszy
bezpieki) wiedzy o faktycznym stanie rzeczy. W Pana
konkretnym przypadku powinny np. pozostać w dokumentacji
esbeckiej jakieś ślady w rodzaju: polecenia służbowego
wykonania przez jakiegoś funkcjonariusza fałszerstwa, z
podaniem uzasadnienia, celowości itd.
Weźmy dla przykładu zbrodnię katyńską. Pomyślałem o niej,
gdyż własny mój dziadek kpt. (od zeszłego roku już mjr)
Wincenty Strzyżewski jest jedną z jej ofiar. KGB nie
niszczyło własnych akt na temat tej zbrodni, mimo że Stalin
i później aparat państwowy Związku Sowieckiego starał się
sfałszować ten fragment historii, fabrykując na użytek
oficjalny (zewnętrzny) przy wielkim nakładzie kosztów
fałszywe dowody winy Niemców. Gdyby miano wtedy postąpić w
sposób analogiczny do tego, który Pan sugeruje w odniesieniu
do Pana przypadku, to zniszczonoby w archiwach KGB wszelkie
dokumenty wskazujące na winę Związku Sowieckiego i Stalina.
I jeszcze jedno: z punktu widzenia władz komunistycznych (a
więc i bezpieki) współpraca z nią nie czyniła człowieka „moralnym
potworem” lecz była powodem do chluby. W jaki więc sposób
przerobienie kogoś z „wroga ludu” na współpracownika
bezpieki miałoby go kompromitować w świetle owej „słusznej
historii”?
PS. Niestety, nie przeprowadziłem się do Kraju. Nadal
mieszkam w Szwecji. Ostatnia nasza rozmowa miała miejsce w
1981 roku, gdy zawiesił Pan zagraniczne struktury KPN po
konflikcie na lini: Maciej Pstrąg-Bieleński w Niemczech –
Władek Gauza w Norwegii.
Tomasz Strzyżewski
Mirek Lewandowski:
Zapowiedane przeze mnie wyjaśnienia dotyczące
pokwitowania.
Leszek Moczulski w jednym ze swoich pism procesowych
wyjaśnia sprawę pokwitowania w sposób nastepujący:
>>Sprawa „pokwitowania 1000 zł”. Z oględzin kartki,
nietypowej – ale szerokością odpowiadającej drukom firmowym
RSW „P-K-R”, używanym w klubie „Horyzont” - wynika, że jej
górna część, zawierająca zapewne wyjaśnienie celu wpłaty,
została bardzo starannie odcięta. Sama kartka nie była nigdy
wszyta do teczki „Lecha”, choć starano się stworzyć takie
wrażenie, a powstałe w tym celu dziurki nie pasują do
dziurek tej grupy kart, wraz z którymi pokwitowanie miało
być wszyte. Dowodzi to jednak, że starano się ukryć fakt
dołączenia „pokwitowania” do teczki „L” już po jej zszyciu i
archiwizacji, bo inaczej takie zabiegi nie byłyby potrzebne.
Treść pokwitowania nie odpowiada rygorom stosowanym przez
SB: brak podania źródła i charakteru wypłaconych pieniędzy
oraz podpisu pseudonimem, podpis nazwiskiem był
niedopuszczalny. Najwyraźniej jest to pokwitowanie
wystawione w jakiejś niewinnej sprawie (zapewne pieniądze z
wydz. socjalnego RSW „P-K’R” na organizację „Sylwestra”),
które udało się SB pozyskać, choć z ok. dziesięcioletnim
opóźnieniem – bo już po archiwizacji teczki.
Gdyby nie dopisek Matulewicza, zresztą z pomyloną datą, nic
nie wskazywałoby na to, że jest to pokwitowanie dla SB. Sam
Matulewicz początkowo dwukrotnie zaprzeczył na pytanie Sądu
(II, k. 279), czy płacił Moczulskiemu jakieś pieniądze - nie
zasłaniając się w tym przypadku brakiem pamięci, a dopiero
po okazaniu pokwitowania zmienił zeznanie. Nie potrafił
wyjaśnić, czemu faktu doręczenia pieniędzy nie wpisał do
swego meldunku z 31. XII. 75 – skoro wybór daty rzekomego
spotkania w Sylwestra miał sugerować że chodziło o wręczenie
„prezentu” (bo wg meldunku nie mówiono o jakichkolwiek
pilnych, a chociażby aktualnych sprawach). Wybór na miejsce
spotkania kawiarni „Nowy Świat” świadczy, że Matulewicz
słabo się orientował w obyczajach warszawskich: wszystkie
większe kawiarnie, w tym „Nowy Świat” były 31 XII zamknięte,
bo przygotowywano lokale do zabaw sylwestrowych. Gdyby LM
był rzeczywiście TW, a Matulewicz miał mu doręczyć pieniądze,
umówiliby się w TKKF „Horyzont”, doskonałym dla poufnych
spotkań – gdzie Moczulski przebywał przez cały ten dzień,
przygotowując zabawę sylwestrową.<<
I drugi cytat (z innego pisma LM):
>>Wypada również odnieść się do nielogicznie ocenionej przez
Sąd kwestii pokwitowania podpisanego przez Lustrowanego
imieniem i nazwiskiem. Zarówno zasady doświadczenia
życiowego jak i ogromna praktyka wyniesione z licznych
procesów lustracyjnych, a co za tym idzie analizy setek
tomów akt SB, na którą powołuje się Sąd II instancji w
uzasadnieniu, powinna jednoznacznie prowadzić do uznania
absurdalności kwitowania pobrania kwot od oficera SB własnym
imieniem i nazwiskiem. Dodatkowym argumentem na
potwierdzenie tej tezy są zeznania funkcjonariuszy SB
jednoznacznie określające, że praktyką było podpisywanie
pokwitowań pseudonimem. Oczywistym celem było uniknięcie
dekonspiracji źródła, ponieważ pokwitowania były
weryfikowane również przez kwesturę SB a więc podpis
nazwiskiem prowadzi do natychmiastowej dekonspiracji.
Przyjmując prawdziwość i autentyczność tego pokwitowania Sąd
przeczy poczynionym przez siebie ustaleniom dotyczącym zasad
konspiracji panującym w SB. Jednocześnie nie dostrzega
zasadniczej logicznej sprzeczności w postępowaniu
lustrowanego, który z jednej strony jest do tego stopnia
ostrożny, że usiłuje sfałszować (sic!) własny podpis pod
rzekomo przekazanym raportem a z drugiej podpisuje
pokwitowanie pobrania pieniędzy imieniem i nazwiskiem. Nie
budzi również wątpliwości Sądu fakt, że akurat ta kartka z
całych ogromnych akt jest dziurkowana w inny sposób niż
pozostałe, a brakuje na niej śladów zszycia przez świadka
Piesto
I trzeci cytat z trzeciego pisma procesowego LM:
>>Św. Piesto zeznał, że w chwili archiwizacji w teczce
„Lech” znajdowała się karta 82, której obecnie brak. Na „pokwitowaniu”
ktoś wpisał 82, co sugeruje, że stanowiło ono wcześniej tę
kartę. Jeśli tak, musiała ona zostać usunięta po
archiwizacji. Jednak na „pokwitowaniu” nie ma ani śladu
wyrwania, ani śladu przeszycia przez Piesto cienkim
sznurkiem (zachowały się na wszystkich innych kartach);
ponadto odstęp dziurek różni się od odstępy na kartach
sąsiadujących z 82. Wynika z tego, że „pokwitowanie”
znalazło się w teczce „Lech” już po jej archiwizacji,
zapewne wówczas, gdy SB uzyskało, prawdopodobnie z akt RSW „Prasa”
autentyczne pokwitowanie Moczulskiego. To tłumaczy odcięcie
górnej części kartki, na której zapewne znajdowała się
wstępna część pokwitowania (dla kogo, za co), umieszczenie
jej w kopercie na miejsce jakiegoś paragonu (aby nie
przeszywać teczki), oraz wyrwanie karty i dokonanie wpisu w
spisie zawartości, aby uwiarygodnić rzekome umieszczenie „pokwitowania”
w teczce od początku.<<
Leszek Moczulski:
Odpowiedzi na pytania Mirka L.
ad 1,2,3 - Wszystkie tzw. raporty "Lecha" pisane były na
maszynie; na niektórych był maszynowy albo reczny podpis
"LECH". Poniżej biegł dalej maszynowy tekst, nieraz
podpisany przez oficera. Na dole strony była tzw. sygnatura
maszynistki, która tekst przepisywała. Nikt, ani Rzecznik,
ani sąd nie wysunął hipotezy, że teksty to powstały poza
biurem SB, albo, że były pokazywane TW.
ad 4 - Obok ekspertyzy podpisów, biegły dokonał również
ekspertyzy pisma maszynowego, stwierdzając, że notatki nie
napisano na maszynie, której w owym czasie używał Leszek
Moczulski. Co więcej, gołym okiem można było stwierdzić, że
tekst ten powstał na papierze z tej samej ryzy, co odręczne
notatki św. SB Owczarka na kilku poprzednich stronach.
Sędzina Mojkowska oddaliła wniosek o ekspertyzę papieru, co
akceptował w II instancji sędzia Kaniok. Oparto się jedynie
na zeznaniu Owczarka, który stwierdził, że lustrowany
przyniósł maszynopis i przy nim podpisał. Nie potrafił
wyjaśnić, czemu nie był podpisany regulaminowo "Lech" -
zasłaniał się niepamięcią, albo niedostatkiem uwagi -
sugerując, że lustrowany oszukał go, podpisując nazwiskiem a
nie pseudonimem - co on zauważył dopiero po fakcie.
ad 5 - W teczce znajduje sie odręczne pokwitowania LM z
31.12.1975. Test to fragment autentycznego pokwitowania
pieniędzy, pobranych z wydz. socjalnego RSW "Prasy"jako
dofinansowanie zabawy sylwestrowej w klubie żeglarskim "Horyzont"
(zakładowy przy wydawnictwie). Byłem członkiem jego zarządu,
prowadziłem sekcję żeglarstwa morskiego, a wskazanego dnia
organizowałem całą imprezę. Od znajdującej się w teczkach
kartki ktoś starannie - ale widocznie oderwał górną część ,
na której było logo firmy (kartka była nietypowych rozmiarów,
takich jakie stosowano w RSW "Prasa) oraz określenie
wpłacającego i cel wpłaty. Jak ustalono w toku postępowania
(zwłaszcza z zeznań św. SB Piesto, wezwanego z inicjatywy
sędziego Kanioka), w chwili archiwizowania teczki nie było w
niej kartki z pokwitowaniem. Potwierdza to zresztą analiza
samej teczki, pokwitowanie nigdy nie było do niej wszyte. SB
musiało dotrzeć do akt wydz. socjalnego RSW "Prasa" później,
po 1984, może dopomógł im jakiś ochotnik, który przeglądał
papiery.
W teczce jest oryginał mojego Memoriału do władz z końca
grudnia 1976 r., napisany przeze mnie własnoręcznie na mojej
maszynie, na posiadanym przeze mnie papierze (w teczkach nie
ma materiałów, pisanych na identycznym bądź podobnym
papierze; sędzina Mojkowska odmówiła, aby bigły porównał ten
papier z papierem, na którym jest fałszywy podpis). Memoriał
ok. Nowego Roku 1977 r. przekazałem za pośrednictwem
Zbigniewa Załuskiego do "kierownictwa PRL" czyli
sekretariatu Gierka. Fakt potwierdza w swoim wspomnieniach o
stanie wojennym Jaruzelski, bo sporządzono kopie Memoriału i
rozesłano do członków Biura Politycznego KC PZPR. Wcześniej
jeszcze, bo na pewno tuż przed Nowym Rokiem, pierwszą kopię
memoriały przekazałem Jackowi Kuroniowi (wcześniej
uzgodniłem z nim warunki tzw. samolikwidacji KOR, zawarte w
memoriale); gdy Mirek Chojecki przystępował do organizowania
NOWej, Kuroń dał mu Memoriał do druku; była to pierwsza
pozycja opublikowana przez nowo powstające wydawnictwo -
jeszcze bez nazwy. Najwyrażniej po decyzji sprokurowania
teczek "Lech" oryginał Memoriału przykazano SB, bo z czegoś
te teczki trzeba było sporządzić; kilka kartek musiało przez
lata zaginąć, bo zastąpiono je kopiami , o których pisze
Jaruzelski. Jest nieprawdopodobne, aby oryginał Memoriału,
który miał być rozesłany członkom BP, aby niski rangą
funkcjonariusz SB Komendy Stołecznej zachował oryginał dla
siebie, a kopię wysłał do KC; zresztą wówczas w warszawskiej
SB nie było jeszcze kopiarek - to śpiewka przyszłości.
Ponadto, zależało mi , aby Memoriał możliwie szybko trafił
do adresatów - nie potrzebowałem jakiegoś SBeka, gdyż mogłem
korzystać z pośrednictwa osoby, która należała do formalnie
powołanej grupy doradców Gierka.
ad 7 - Razem ze sfałszowanym podpisem, sędzia Bareja
skierował do ekspertyzy podpisy "LECH"-"Lech", w kontekście
mojego twierdzenia, że są identyczne z napisami na okładce
teczki. Ekspert stwierdził, że nie ma dość materiału
porównawczego, aby wypowiedzieć się stanowczo. Nie chodziło
o brak materiałów pochodzących ode mnie, tylko nie wskazano
mu (co było i moim błedem) z pismem jakiej konkretnej osoby
ma porównać. Generalnie wystarczyła mi ekspertyza fałszywego
podpisu, po Rzecznik (a za nim sądy) na podpisy "LECH"
przestał się powoływać.
ad 8 - robiono ekspertyzy niektórych maszynopisów, ale nic z
tego nie wynikało. Pańskie założenie jest błedne, bo ten sam
funkcjonariusz jednego dnia dawał do przepisania tekst (zachowały
się ręczne brudnopisy SB) tej maszynistce, a nazajutrz innej.
ad 9 - Fałszowanie było uznanym i szeroko stosowanym
narzędziem pracy SB. Fałszowano profesjonalnie (co nie
znaczy, że zawsze umiejętnie), przede wszystkim zachowując
kryteria formalne. Wymagało to rejestrowania, archiwizowania,
pewnego minimalnego zgrania z innymi teczkami. Proszę
pamiętać, że chodziło o coś więcej, niż bezpośrednie
wykorzystanie fałszywki. Fundamentalną zasadą było tworzenie
fikcyjnej rzeczywistości, która również dla następnych
pokoleń przedstawiać się będzie jako czysta prawda. Na tym
polega dzisiaj cała trudność interpretacji materiałów
bezpieczniackich.
ad 10 - dzisiaj względnie łatwo, przy odrobinie dobrej woli,
można udowodnić, że teczki "Lecha" zostały sprokurowane w
czerwcu-lipcu 1984 r. Niewątpliwie trudniej było to uczynić
w 2001 r. (mniej materiałów i ekspertyz, tylko wstępnie
przeprowadzona analiza kryminalistyczna teczek przez
lustrowanego - a w warunkach konieczności udowadniania
własnej niewinności tylko on - a nie prokurator lustracyjny
mógł tego dokonać. Nie przeszkadzało to, że w 2001 r. sędzia
Rysiński uniewinnił mnie, a głównym dowodem były niewątpliwe
fałszerstwa, ale także kłamstwa i sprzeczności w zeznaniach
świadków SB.
Panie Tomku,
przepraszam, ale musiałem pana zupełnie nie skojarzyć. W
wirze spraw, przy zdominowaniu myślenia jakąś w danym
momencie ważną dla mnie sprawą, zdarzało mi się to
niejednokrotnie. Anegdotycznie brzmi, ale kiedyś przeszedłem
obok własnej żony na ulicy nie dostrzegając jej, a gdy mi
powiedziała "Witam pana", ukłoniłem się, odparłem "Dzień
dobry pani" i poszedłem dalej. Nie poznałem pana (do dziś
nie wiem, jak pan wygląda), musiałem niedosłyszeć albo nie
skojarzyć pańskiego nazwiska i prowadzić rozmowę odruchowo,
myśląc o czymś innym. W tym czasie przybywało do kraju wiele
osób, które poznałem podczas mojego tournee na Zachodzie w
1987 r.,, rozmawiałem z nimi, często nie kojarząc, kim są -
ale nie dawałem tego poznać. Takie przyzwyczajenie, zła
maniera polityka, które spotyka się z mnóstwem osób, ale
często nie słucha, co mówią.
Odnośnie Katynia. Rosjanie traktowali to jako czyn chwalebny,
za który następne pokolenia będą im wdzięczne: wyeliminowali
wrogów ludu, bandę jaśniepańskich i antyrewolucyjnych
agentów imperializmu. O wiele bardzie absurdalne zarzuty
stawiali innym, np. Trockiemu, Jagodzie czy Berii - każdy
działał na zlecenie jakiegoś imperialistycznego wywiadu, a
mimo tego starannie fałsz opisywali i zachowywali.
Fałszowali nie dlatego, że bali sie, iż ktoś ich sprawdzi,
ale zapisywali "słuszną" prawdę. Gdy okazywała się później "niesłuszna",
w bardzo rzadkich przypadkach niszczyli czy zmieniali
dokumenty. Co nie przeszkadza, że poszczególni przywódcy
potrafili je wykorzystywać przeciwko sobie. Do dzisiaj
przecież czytać można teksty rosyjskie, że zbrodnia katyńska,
w trudnych warunkach w jakich znalazła się Rosja, była
usprawiedliwiona, a nawet konieczna.
LM
Mirek Lewandowski:
Chciałbym podumować pierwszą część tej dyskusji
poświęconą analizie dokumentów znajdujących się w teczce TW
"Lech" pod kątem tego, czy teczka zawiera materiały pisane
własnoręcznie ręką Leszka Moczulskiego.
Opinia publiczna jest bowiem przekonana, że teczka TW "Lech"
zawiera dokumenty podpisane własnoręcznie przez Leszka
Moczulskiego. Takie informacje były bowiem podawane opinii
publicznej m.in. przez Antoniego Macierewicza oraz przez
czasopismo "Głos".
Jeżeli moje podsumowanie bedzie nieścisłe, to proszę o
sprostowanie.
Otóż okazuje się, że wszystkie raporty "Lecha" pisane są na
maszynie przez maszynistkę zatrudnioną przez MSW (o czym
świadczy sygnaturka maszynistki na każdym z tych raportów).
Ekspertyza biegłego wykluczyła, aby maszyna, na której
napisano raporty "Lecha", była maszyną używaną w tym czasie
przez Leszka Moczulskiego. Ekspertyzy papieru, na którym
napisano rapotry nie przeprowadzono.
Wiekszość raportów podpisana jest również maszynowo, na tej
samej maszynie, na której napisano raport.
Nieliczne raporty podpisane są ręcznie "Lech" lub "LECH" -
zawsze w cudzysłowiu. Biegli grafolodzy nie stwierdzili, że
to podpisy Leszka Moczulskiego (mieli za mało materiału),
cudzysłowia wskazują jednak, że napisał to SBek, zaś sądy w
uzasadnieniu wyroków niekorzystnych dla LM nie twierdziły,
że to podpisy LM. Po tej ekspertyzie także Rzecznik Interesu
Publicznego (prokurator lustracyjny) przestał powoływać się
na te podpisy i nie przypisywał ich LM.
Jeden raport jest podpisany ręcznie LMoczulski (bez
cudzysłowia). Ten podpis badało dwóch biegłych grafologów:
jeden wykluczył, aby był to podpis LM, drugi uznał, że jest
to możliwe, ale jest to najniższy z możliwych stopień
prawdopodobieństwa. Jednak jeden z przesłuchiwanych przez
sąd SBeków zeznał, że podpis ten złożył LM w jego obecności
(wyjaśniając, że przez roztargnienie nie zwrócił uwagi, że
LM podpisał się swoim nazwiskiem, a nie pseudonimem). Sądy,
które wydały niekorzystne dla LM orzeczenia, dały wiarę temu
SBekowi uznając, że Leszek Moczulski podpisał się
własnoręcznie pod tym raportem fałszując swój własny podpis.
Poza tym w teczce TW "Lech" są dwa dokumenty, na których
bezspornie widnieje podpis Leszka Moczulskiego.
Pierwszy dokument to pokwitowanie odbioru 1000 złotych. Jest
ono w całości napisane ręcznie przez LM, ale nie zawiera w
swej treści informacji nt. tego dla kogo i z jakiego powodu
zostało wystawione. Jest tylko data - 31.12.1975. O tym, że
może to być pokwitowanie za pieniądze otrzymane od SB
świadczy jedynie adnotacja SBeka na tym piśmie oraz jego
zeznania przed sądem lustracyjnym. Przeciwko temu przemawia
fakt, że pokwitowanie pierwotnie nie było dołączone do
teczki, ale dołączono je później (co jest bezsporne),
zeznania SBeka, który początkowo twierdził, że nie
przekazywał LM żadnych pieniędzy, enigmatyczna treśc
pokwitowania oraz fakt, że górna częśc kartki, na której
pokwitowanie wystawiono została odcięta od reszty.
Drugi dokument, który jest w teczce TW "Lech" i jest
bezspornie podpisany własnoręcznie przez Leszka Moczulskiego
(na jego maszynie do pisania, która jest rózna od maszyny do
pisania, na której pisano raporty "Lecha") to "Memoriał" -
obszerna krytyczna analiza sytuacji politycznej w PRL
sporządzona pod koniec 1976 roku i konsultowana (przynajmniej
w pewnej części) z Jackiem Kuroniem. Nie jest to jednak
dokument sporządzony dla SB, ale skierowany do władz PZPR.
Nie jest on więc dowodem współpracy, ale dowodem na
prowadzenie działalności opozycyjnej przez LM. "Memoriał"
został opublikowany przez Mirosława Chojeckiego w
niezależnym wydawnictwie, które póxniej przyjęło nazwę NOWA.
W aktach brak zobowiązania do współpracy (lub do zachowania
w tajemnicy treści rozmów z SB). Jest jedynie koperta
zatytuowana "Zobowiązanie do wspólpracy". Koperta jest pusta.
Wyjasnienia dotyczące "Memoriału" zawarte w pismach sądowych
Leszka Moczulskiego:
>>3.7. Sprawa „Memoriału”, znajdującego się w teczce „L”.
Sporządzony w końcu 1976, przekazany przez Załuskiego (a nie
przez jakiegoś nieznanego mi SB-eka średniego szczebla) do
sekretariatu BP, szybko stał się przedmiotem obrad. Na
początku 1977 r. do kilku członków ówczesnego kierownictwa
trafił egzemplarz „Memoriału” – zapewne nie obiegiem, a
powielonego w KC (Jaruzelski, wycinek z książki). Kluczową
bieżącą kwestią w „Memoriale” była propozycja rozwiązania
KOR – tyle tylko, że LM nie był jego członkiem. Nie chcę
wchodzić w sprawy łączących nas stosunków, ale Kuroń, który
jako pierwszy dostał ten tekst - nie tylko nie protestuje
przeciwko tajnej propozycji LM, ale ją uwiarygodnia,
polecając Chojeckiemu wydać „Memoriał” jako wydawnictwo KOR
(jeszcze nie było NOW-ej). W pierwszym kwartale jestem
kilkakroć przesłuchiwany przez Maja (o czym za chwilę), ale
ten oficer o powyższych sprawach nic nie wie. Oryginał „Memoriału”
(dwie strony zaginęły, zastąpiły je kopie sporządzane typową
ówczesną techniką KC) musiał więc trafić do teczki „Lecha”
dużo później. Zawartość oraz fakt złożenia „Memoriału” w BP
były od początku dość szeroko znane. Wiele potwierdzeń w
teczkach, że ani faktu złożenia „Memoriały”, ani odrębnej od
tego przesłuchań nie ukrywałem. Maj wiedział o fakcie (ode
mnie?), ale treści „Memoriału” wyraźnie nie znał (LM
wyraźnie się ucieszył gdy Maj zaczął opowiadać bzdury o jego
zawartości – „L” k. 175) , ale odnotował, że : „Memoriał” LM
dał wielu osobom („O” 1, 2, k. 27), a wiadomość rozchodziła
się, często w przekręconej formie (notatka TW „Rybaka” - IV,
k. 763; TW „Warszawskiego”, że Ziembiński wiedział o
złożeniu „Memoriału” w KC PZPR - „O” 4, cz. 2, k. 48). <<
Tomasz Strzyżewski:
Leszek Moczulski napisał:
>>Panie Tomku, przepraszam, ale musiałem pana zupełnie nie
skojarzyć. W wirze spraw, przy zdominowaniu myślenia jakąś w
danym momencie ważną dla mnie sprawą, zdarzało mi się to
niejednokrotnie. <<
Nie ma za co, Panie Leszku. Wyjaśnienie jest bardzo
przekonujące. Poza tym, to tak dawno...
Wracając do meritum, napisał Pan tak:
>>Odnośnie Katynia. Rosjanie traktowali to jako czyn
chwalebny, za który następne pokolenia będą im wdzieczne:
wyeliminowali wrogów ludu, bandę jaśniepańskich i
antyrewolucyjnych agentów imperializmu. O wiele bardziej
absurdalne zarzuty stawiali innym, np. Trockiemu, Jagodzie
czy Berii - każdy działał na zlecenie jakiegoś
imperialistycznego wywiadu, a mimo tego starannie fałsz
opisywali i zachowywali.<<
No tak, ale Trockiego, Jagodę i Berię przerobiono na „wrogów
ludu” z powodu paranoidalnych podejrzeń Stalina, który
wierzył w prawdziwość swych podejrzeń. W Pana przypadku jest
jednak odwrotnie. Pan był „wrogiem ludu”, ale uhonorowano
Pana (w ramach tworzenia słusznej historii), przerabiając –
jak Pan sam utrzymuje – z „wroga ludu” na TW, czyli na kogoś,
kto odznaczył się czynem chwalebnym, przechodząc na stronę
władzy budującej ustrój szczęśliwości powszechnej.
Przykład Katynia miał służyć egzemplifikacji tezy, że – jak
już poprzednio wspominałem: czym innym jednak jest
fałszowanie i rozpowszechnianie przez czekistów czy też
bezpiekę fałszywych informacji o „wrogach ludu” na użytek
operacyjny np. w celu wprowadzenia w błąd przeciwnika, czym
innym zaś wprowadzanie samych siebie w błąd, w sensie
pozbawiania własnych kadr (funkcjonariuszy bezpieki) wiedzy
o faktycznym stanie rzeczy.
Żeby już jednak nie grzęznąć głębiej w rozpraszających uwagę
szczegółach, proponuję ocenić sprawę z najogólniejszego
punktu widzenia – zasadzającego się w samej definicji prawdy
i fałszu. Do czego bowiem sprowadza się rola informacji w
każdym ludzkim działaniu? Bez względu na to czy intencje
działania są złe, czy też są dobre – tym skuteczniejsze jest
(jeśli nie skuteczne w ogóle) owo działanie, im prawdziwsza
i kompletniejsza jest wiedza podmiotu działającego o tej
rzeczywistości, którą zamierza on przekształcać.
Jaki zatem sens miałoby Pana zdaniem świadome wprowadzanie
przez SB fałszywych informacji – o Panu i o pozostałych „wrogach
ludu” – do jej własnego banku wiedzy o zwalczanej przez
siebie opozycji?
Mirek Lewandowski:
Moje kolejne pytania dotyczą okresu z przełomu lat
1976 i 1977. Gdy analizowałem teczkę "Lecha" zwróciło moją
uwagę, że o ile raporty "Lecha" z okresu 1969 - 1976 (czy
może początek 1977) są krótkie (zwykle pół strony) i dotyczą
spraw mało istotnych, o tyle raporty z w pierwszego kwartału
1977 są bardzo obszerne (wielostronicowe) i dotyczą spraw
kluczowych - np. działalności KOR czy tez kontaktów LM z
Jackiem Kuroniem.
W Pana pismach sadowych znalazłem nastepujące fragmenty
dotyczące tego okresu:
>>3. 8 - Notatki Maja są jego swobodną twórczością, ale
nieświadomie nieźle charakteryzują nieformalne przesłuchania
LM; są one następstwem grudniowego zatrzymania przez SB, a
nie następstwem pisanego w tym czasie „Memoriału”. Nie są to
protokoły podpisane przez przesłuchiwanego, tylko własna
twórczość Maja, raczej komentująca niż przedstawiająca
przebieg przesłuchania. O tym, że odbywały się w kawiarni
świadczy m.in. fakt, że tylko na jedno z nich Maj przyniósł
magnetofon, ale miał kłopot z nagraniem („L”, k. 187). Gdyby
były w LK/MK „C” – nagrałby wszystkie przesłuchania bez
problemu. .Analiza sprawozdań wskazuje, że powstały później,
zapewne na podstawie zachowanych wcześniejszych notatek,
przy czym Maj dzieli je na znacznie większą niż w
rzeczywistości (ok. 6) ilość przesłuchań. Dowodzą tego
pomyłki w chronologii, m. in. fakt, że wymianę zdań na temat
wczorajszej akcji SB z 6 II umieścił w informacji z
przesłuchania 14 II, już po założeniu SOR „O” – co było
rezultatem tego wydarzenia. W tych ze znacznym opóźnieniem
sporządzonych meldunkach Maj przyjmuje stylistykę rzekomego
spotkania z TW – choć wie, że przesłuchuje figuranta
założonego już SOR; nie odnotowuje też fakty wręczania
wezwań na następne przesłuchanie – co zresztą można uznać
zza dopuszczalne, bo nie sporządzano formalnego protokołu. .
Przesłuchanie te odbywały się w czasie, gdy trwała końcowa
faza formowania struktury NN (niedoszły do skutku zjazd na
Ostoi, odbyty zjazd w klasztorze Jezuitów przy Rakowieckiej)
oraz trwały rozmowy i doszło do powołania ROPCiO. Od
początku Maj wie, że ma przed sobą współorganizatora
opozycji, jawnego – od lat! – piłsudczyka, nie ukrywającego
swych przekonań, a co najmniej od początków lutego – że LM
współkieruje organizacją, która na zjazd krajowy gromadzi
kilkadziesiąt osób z różnych stron Polski. Jest to gra w
otwarte karty, ale Maj ma nadzieję, że LM przechytrzy. Ocena
ogólna przesłuchań, sporządzona przez Maja, jest raczej
samokrytyczna: LM jest prowokatorem, który chciał w
kontaktach z nami poznać nasze zamiary („O”1, 2, k. 24).
Stąd kryptonim SOR „Oszust”, ale chodzi nie o powstanie
ROPCIO 25 III 77, tylko o zjazd NN z 6 II 1077.
Ponieważ Maj nie zna treści „Memoriału”, przesłuchania tego
nie dotyczą. Co najwyżej SBek wie, że został złożony do BP,
ale nie wie przez kogo, bo by się zapytał, a nazwisko
Załuskiego nie było tajemnicą.
Znaczenie dla ich oceny mają uwagi Maja co do charakteru
przesłuchań:
- utrzymywał przebieg rozmowy w takiej samej konwencji jak
poprzednio, to znaczy przekazując informacje, sugerował, że
otrzymuje je ode mnie (L pracy, k. 200). W notatkach Maja
nie pojawiają się jednak - może poza krążącymi plotkami i
niusami z RWE - żadne informacje, które nie byłyby znane SB.
Równocześnie z notatek Maja wynika, że to on, bez podania
źródła (wszystkowiedząca SB!) przedstawił LM informacje
pochodzące z dezinformacji „Marcina”, a także inne dane
dotyczące pozycji, pokazywał mu nasłuchy i treści dane o
artykułów drukowanych w zachodniej praie – zapewne aby
wytworzyć atmosferę zwierzeń;
- podobnie jak poprzednio unikał podawania jakichkolwiek
szczegółów (k. 179); w rozmowach wykazywał dużą ostrożność,
szczególnie przy omawianiu przez siebie „sytuacji w grupach
opozycyjnych”, wyraźnie się kontrolował, aby nie powiedzieć
nic jego zdaniem zbędnego, co pozwoliłoby na identyfikacje
tych grup (k. 183).
Maj zdaje sobie sprawę, że LM zgodził się na przesłuchanie
nie tylko z własnej inicjatywy, lecz w następstwie
uzgodnionej taktyki jakiejś grupy:
- Odpowiedzi odzwierciedlają raczej stanowisko grupy, z
która jest związany, niż jego własne zdanie (k. 178);
przekazał opinię grupy opozycyjnej – była przez niego
konsultowana z innymi osobami (k. 186). Są to tylko
przypuszczenia, bo w tekstach Maja nie ma jakiejkolwiek
wzmianki, że LM coś takiego stwierdził. Maj nie pisze, o
jaką grupę może chodzić. W pierwszym przesłuchaniu, gdy Maj
podał informację „Marcina” o grupie (zredukowanej do osób
uczestniczących w spotkaniu na Jasnej Górze) dyskutującej
zmiany ustrojowe – LM potwierdził jej istnienie, wyjaśniając,
że jej aktywność sprowadza się rzeczywiście do dyskusji. Nie
ma jednak ani razu odniesienia, że z tą grupą konsultuje
swoje zachowanie na przesłuchaniach. Jest tylko uwaga LM, że
SB przesłuchało w Krakowie Zielińskiego.
Wszystko to całkowicie nie pasuje do ustawowego wzorca
świadomego tajnego współpracownika.
Maj może domyślił się, a może już wiedział, że LM podaje
uzgodnione oceny i opinie. Sprawę wyjaśnia późniejsza, ale
zapewne nie jedyna informacja, że Czuma wiedział o rozmowach
LM z MSW i je aprobował (bo był pod całkowitym wpływem
Moczulskiego), zawarta w meldunku z 11. V. 77 („Omega” 6, k.
110).
3. 9 Przesłuchania w kawiarniach były stosowaną wówczas
taktyką; ludzie chętnie godzili się na to, bo nie miały one
takiego psychicznego obciążenia jak przesłuchania w Pałacu
Mostowskich - skąd można było po prostu nie wyjść. O zgodzie
na takie przesłuchanie w kawiarni, uzgodnione z innymi, por.
„Omega” 1, k. 166 oraz potwierdzające fakt zeznanie
Morgiewicza.
Inna rzecz, że z takimi przesłuchaniami w kawiarniach SB
łączyło duże nadzieje: Przeprowadzić dalsze rozmowy
operacyjno-werbunkowe z (--------------). W przypadku odmowy
współpracy potraktować je jako werbunki pozorowane z
jednoczesnym wykorzystaniem ich do dezinformacji („Analiza i
Plan” z 2 VIII 1976, „Omega” 1, 1, k. 32). Ewentualne
nadzieje żywione przez SB mi nie przeszkadzały, bo w trudnym
okresie przed ogłoszeniem ROPCiO starałem się rozpoznać
zamiary przeciwnika, a możliwe przykre konsekwencje, które
zresztą nastąpiły – miały znaczenie trzeciorzędne.<<
>>faktu przesłuchań Leszek Moczulski nie ukrywał przed
swoimi współpracownikami z opozycji i wiedzieli o tym m. in.
Morgiewicz i Czuma, co zresztą przenikało do szerszych
kręgów, poza środowiska NN i ROPCiO (SOR „Omega” t. 6, k.
110).<<
Jeśli dobrze rozumiem przyznaje Pan, że w pierwszym kwartale
1977 roku doszło do Pana spotkań w kawiarniach z oficerami
SB. Czy mógłby Pan bliżej scharakteryzowac cel tych spotkań,
ich chrakter oraz potwierdzić lub odrzucić zarzut, że te
spotkania stanowiły jakąś formę współpracy z SB.
Leszek Moczulski:
W grudniu 1976, tuż przed Bożym Narodzeniem,
zostałem zatrzymany na ulicy i poddany 12-godzinnej próbie
przesłuchania. Odmawiałem odpowiedzi nawet na najbardziej
niewinne pytania, około północy zostałem doprowadzony do
szefa warszawskiej SB, w gabinecie był jeszcze jeden facet,
wygladajacy na wyższego oficera. Wyjaśniłem, że jestem
praworządnym obywatelem, bez powodu zatrzymanym na ulicy;
również w takim nastepnym wypadky nie bedę odpowiadał na
jakiekolwiek pytania. Rozmawiać mogę, jeśli dostanę formalne
wezwanie z takim wyprzedzeniem czasowym, abym mógł do niego
dostosować swoje plany. Potwierdziłem, gdy spytali, że
stawię się, jesli teraz otrzymam wezwanie. Facet, który
przedstawiał sie jako major (dzisiaj wiem, że był to płk.
Maj, szef wydz. III KS MO), przyniósł formalne wezwanie,
uzgodniliśmy jakąś datę przesłuchania, którą wpisał na
druczku i zapytał, czy wolę się spotkać w Komendzie, czy w
kawiarni. Wolałem oczywiscie kawiarnię (brak presji
psychicznej, którą powodował sam fakt znajdowania się w
pomieszczeniach SB, możność swobodnego przerwania rozmowy, a
także pokazanie człowieka osobom z naszej "samoobrony" (kontrwywiadu).
Na takie "dyplomatyczne" przesłuchania dostawałem wezwania
na poprzednim; razem było ich cztery czy pięć. Sam fakt
przesłuchań uważałem za korzystny; był to okres trudnego
formowania Ruchu Obrony, zakładałem, że jeśli SB wpadła na
trop naszych przygotowań, facet nie wytrzyma i zada jekieś
pytanie. Dzisiaj wiem, że formowanie ROPCiO udało się
zachować w tajemnicy; pomógł fakt, że w KOR równolegle
przygotowywani powstanie Komitetu OPCzł., a robiono to o
wiele mniej dyskretnie. TW "Lewandowski", który przyczepił
sie do Andrzeja Czumy, nic o tym nie wiedział, ale doniósł o
przygotowaniach do zjazdu NN, w nastepstwie czego - jak wiem
z akt - założono przeciwko mnie SOR "Oszust" . Maj przyznał
w raporcie z przełomu marca i kwietnia 1977 r., że godziłem
sie na przesłuchania, bo "chciałem odkryć zamiary SB". Na
przesłuchaniach zachowywałem się zgodnie z linią, ustaloną
wcześniej we współpracy z naszymi specjalistami od tajnych
służb ("Niedżwiedź" - mjr. Malush-Woronin, w wywiadzie
ofensywnym od 1936 r., "Dziady" [w l.mn.!] - rtm Augustowski,
w defensywie od 1935): potwierdzałem, że jestem z przekonań
piłsudczykiem (czego nie ukrywałem od wyjscia z więzienia w
1958 r.), że nie lubię ZSRR, ale głównie Stalina, że mam
grono przyjaciół o podobnych przekonaniach, ale ograniczamy
sie do prowadzenia dyskusji teoretycznych, np. o potrzebie
wprowadzenia urzędu prezydenta - ale odmawiałem podania
jakichkolwiek szczegółów o osobach, miejstach spotkań itd,
powołując sie na odpowiedni przepis obowiązujacego prawa.
Rozmowę ciagle zwracałem w stronę naskórkowej krytyki PRL -
np. bezmyślnego kupowania licencji czy złego funkcjonowania
administracji - w wielu wypadkach uzyskując zgodność opinii
z SBekiem. Zachowały się jego notatki, zapewne sporzadzone
czy przrerobione znacznie później, o czym świadczą
charakterystyczne błędy. Potwierdzają one, że w tych
przesłuchaniach o działalnosci opozycyjnej, czy
jakiejkolwiek innej, przowadzonej przrz kogokolwiek nic nie
powiedziałem. Powstanie ROPCiO zakończyło te "dyplomatyczne"
przesłuchania (następne były w komendach i kończyły sie
aresztem). W jakiejś mierze była to gra w otwarte karty. On
wiedział, że jestem mocno zaangażowany w opozycję - i nie
ukrywał tego, ja wiedziałem, że on wie, i też nie ukrywałem.
Była to taka zabawa w kota i myszkę. Jego gra nie powiodła
się, i sam przyznał w raporcie, że wyprowadziłem go w pole.
Ja nie dowiedziałem się zbyt wiele, również trzymał język za
zębami, ale orientowałem się, że nie wpadli na trop
przygotowań ROPCiO; przydatne było, że poznałem mentalność i
inteligencję człowieka, który kierował działaniami przeciwko
nam w Warszawie.
O fakcie wzywania mnie do SB poinformowałem (poza naszą s-o)
Andrzeja Czumę, prosząc aby zachował to w tajemnicy;
szczęśliwie nie utrzymał tajemnicy, co znajduje pełne
potwierdzenie w materiałach zgromadzonych w sprawie - bo on
dzisiaj sobie tego nie przypomina.
(LM).
Mirek Lewandowski:
Fragment stenogramu z posiedzenia Biura
Politycznego KC KPZR z 18 czerwca 1981 roku. Dyskusja
dotyczy m.in. Moczulskiego najpierw tekst po rosyjsku -
potem tłumaczenie na język polski).
Leonid Breżniew (ówczesny przywódca ZSRR) na posiedzeniu
Biura Politycznego KC KPZR z 18 czerwca 1981 roku informując
o swoich rozmowach ze Stanisławem Kanią (ówczesnym I.
sekretarzem KC PZPR) powiedział m. in. (dokument ten
przytacza były szef rezydentury KGB w PRL Witalij Pawłow w
swojej książce; s. 344):
>>Powiedziałem mu:
- Towarzyszu Kania, jak długo będziecie się guzdrać z tym
Moczulskim — był w areszcie, wypuściliście. A teraz znowu
zaczynacie od sądu. A co dalej?
- A dalej, powiedział Kania, będziemy go sądzić zgodnie z
prawem i posadzimy ponownie do więzienia. Otrzyma to, na co
zasłużył.<<
Źródło - Witalij Pawłow - Byłem rezydentem KGB;
Warszawa; s. 344
Na początku lipca 1981 roku Breżniew ponownie spotkał się z
Kanią w Warszawie na posiedzeniu Biura Politycznego KC PZPR
i zapytał o zwolnienie Moczulskiego (s. 423 i 424):
>> - Zaskakujące było zwolnienie z więzienia Moczulskiego.
Jeśli bez zgody kierownictwa, to znaczy, że ono nie panuje
nad sytuacją.
Kania odpowiedział:
- Podejmujemy przeciwdziałania, likwidujemy nielegalne
wydawnictwa, ograniczamy je. Moczulski został zwolniony z
inicjatywy własnej sądu. Zareagowaliśmy — zmieniony został
minister [rzeczywiście 12 czerwca 1981 roku Sylwester
Zawadzki zastąpił Jerzego Bafię na stanowisku ministra
sprawiedliwości] i komplet sędziowski prowadzący te sprawę [rzeczywiście
2 lipca 1981 roku sędzia Janusz Jankowski zastąpił
dotychczasowego przewodniczącego składu sędziowskiego —
Czesława Szabłowskiego]. KPN jest organizacją
nacjonalistyczną i antyradziecką. <<
W sierpniu 1981 roku doszło do kolejnej rozmowy Breżniewa z
Kanią na temat Moczulskiego. Leonid Breżniew (s. 448):
>>Nie można pozwalać przeciwnikowi na inicjatywę. Źle został
wykorzystany proces KPN.
Kania (s. 449):
- Przyznaję, że niedobrze się stało, że Moczulski został
zwolniony, ale znów siedzi i proces będzie trwał. W sprawie
marszu gwiaździstego zajęliśmy jednoznaczne, zdecydowane
stanowisko, że do niego nie dopuścimy<<.
Cytaty pochodzą z książki Tajne dokumenty Biura
Politycznego PZPR a Solidarność 1980–1981. Opr. Z. Włodek,
Londyn 1992.
***
Fragment książki Antoniego Dudka - "Reglamentowana rewolucja.
Rozkład dyktatury komunistycznej w Polsce 1988 - 1990"
(ARCANA, Kraków, 2004, s. 18-19) dotyczący wizyty
Jaruzelskiego w Moskwie 4-5 maja 1984 roku.
>>„Powinniśmy jeszcze wyjaśnić prawdziwe zamiary
Jaruzelskiego, trzeba będzie zorientować się, czy aby nie
chce mieć w Polsce pluralistycznego systemu rządzenia" -
mówił w kwietniu 1984 r. na posiedzeniu Biura Politycznego
KC KPZR Michaił Gorbaczow. Zaś sekretarz generalny
Konstantin Czernienko ubolewał, że PZPR „nie wywiera w całej
rozciągłości niezbędnego wpływu na główne procesy w życiu
państwa i społeczeństwa. Jednym słowem, jak przyznaje sam
Jaruzelski, nie wypełnia swej kierowniczej roli."
Moskwę, w ponad dwa lata po wprowadzeniu stanu wojennego,
szczególnie martwiła nie tylko silna pozycja Kościoła
katolickiego, aktywność „sił kontrrewolucyjnych" oraz budowa
socjalizmu „wspólnie z kułakami", ale także fakt, że - jak
to ujął Andriej Gromyko - „centralne i średnie ogniwa
aparatu gospodarczego w wielu przypadkach hamują rozwój
polsko-radzieckich stosunków gospodarczych i nadal patrzą na
Zachód."
Równocześnie jednak członkowie radzieckiego kierownictwa nie
mieli wątpliwości, że „w sprawach kadrowych zrobiliśmy
generalnie prawidłowy wybór. W danej sytuacji osoba
Jaru-zelskiego jest jedyną do przyjęcia do kierowania krajem"
(Konstantin Rusakow). Także Czernienko mówił o Jaruzelskim
jako o właściwej osobie, choć wymagającej stałego nadzoru:
My oczywiście mu wierzymy. Popieramy go. Ale trzeba
dalej oddziaływać na niego, pomagać w znajdowaniu
najbardziej prawidłowych decyzji, ukierunkowanych na
umocnienie socjalizmu na polskiej ziemi[2].
Dlatego podczas swej wizyty w Moskwie 4-5 maja 1984 r.
Jaruzelski otrzymał najwyższe radzieckie odznaczenie - Order
Lenina, a równocześnie Czernienko wytyczył przed nim
następujące cele strategiczne: wyplenienie z korzeniami
elementów antysocjalistycznych, zlikwidowanie podłoża
wrogiej działalności, ograniczenie ingerencji kościoła w
życie polityczne, zapewnienie decydujących wpływów w
społeczeństwie ideologii marksistowsko-leninowskiej,
zlikwidowanie wielosektorowośri w gospodarce narodowej,
przestawienie wsi na tory socjalistyczne oraz spłacanie
Zachodowi zadłużenia mocno obciążającego polską gospodarkę[3].
W praktyce oznaczałoby to zaostrzenie przyjętego po
wprowadzeniu stanu wojennego kursu polityki wewnętrznej, a w
sferze gospodarki powrót do kolektywizacji rolnictwa i
likwidacji sektora prywatnego. Dla Jaruzelskiego było to
oczywiście nie do przyjęcia, gdyż - abstrahując już od
praktycznej możliwości realizacji tego rodzaju planów -
głęboki,zwrot polityczny doprowadziłby prawdopodobnie do
wybuchu masowych protestów społecznych oraz aktywizacji
zepchniętego do defensywy w 1982 r. dogmatycznego skrzydła w
PZPR, uosabianego przez takich działaczy jak Tadeusz Grabski,
Stanisław Kociołek czy Stefan Olszowski [4].
Przypisy:
[2] Fragment protokołu Biura Politycznego KC KPZR z 26
kwietnia 1984 r. [w:] General Pawłow: byłem rezydentem KGB w
Polsce, Warszawa
[3] Archiwum Akt Nowych, zespól Komitetu Centralnego
Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej [dalej AAN, KC
PZPR], sygn. V/228, Notatka informacyjna z wizyty w ZSRR
tow. W- Jaruzelskiego w dniach 4 i 5 maja 1984 r. z 8 maja
1984 r.,s. 69.
[4] Zob. A. Dudek, Obóz władzy w okresie stanu wojennego, „Pamięć
i Sprawiedliwość" 2002, nr 2, s. 236-239. <<
Na ten fragment powołuje się LM w rozmowie.
***
Ten tekst dopisuję 27 października 2008 roku (gdyż usiłuję "dopasować",
tj. porównać i zbadać wiarygodność różnych materiałów,
źródeł i wypowiedzi), ale dotyczy on poprzedniej odpowiedzi
Leszka Moczulskiego, a konkretnie następującego jej
fragmentu:
>>O fakcie wzywania mnie do SB poinformowałem (poza naszą
s-o) Andrzeja Czumę, prosząc aby zachował to w tajemnicy;
szczęśliwie nie utrzymał tajemnicy, co znajduje pełne
potwierdzenie w materiałach zgromadzonych w sprawie - bo on
dzisiaj sobie tego nie przypomina.<<
Otóż Grzegorz Waligóra - historyk IPN analizujący
działalność ROPCiO na podstawie materiałów SB napisał m.in.
o konflikcie w Nurcie Niepodległościowym:
>>O skali konfliktu świadczy także przebieg zebrania NN 25
maja 1978 r. w pomieszczeniach kościelnych przy ul.
Skaryszewskiej. Jak się miało później okazac, było to
ostatnie spotkanie grupy. (...) Czuma przedstawił
zgromadzonym listę zarzutow wobec Moczulskiego. Znalazły się
na niej: (...) wspołpraca z SB. W konkluzji przedstawił
wniosek o wotum nieufności dla Moczulskiego.<<
Niestety historyk IPN nie podaje na podstawie jakich faktów
Andrzej Czuma zarzucał Leszkowi Moczulskiemu współpracę z SB
(co - m. zd. - jest poważnym błędem warsztatowym), ale - być
może - Czuma o kontaktach Moczulskiego z SB wiedział od
samego Moczulskiego, zgodnie z tym, o czym mowa w pierwszym,
podanym wyżej cytacie.
---------------------------------------------------------
Panie Przewodniczący,
dziękuję za dotychczasowe odpowiedzi i proszę o dalsze.
1. Szereg osób, jako koronny argument
potwierdzający fakt, iż rzeczywiście Leszek Moczulski był TW
podaje postawę Leszka Moczulskiego w 1992 roku w czasie tzw.
"nocy teczek". Przywoływany jest także fakt doradzania przez
Leszka Moczulskiego Aleksandrowi Kwaśniewskiemu w okresie
prezydentury Kwaśniewskiego.
Na Forum SW Marek Radomski napisał:
>>Myślę że ten cały kłopot w ocenie tego przypadku, w tym i
w sferze psychologicznej bierze się z dokonań Moczulskiego
po 1977 roku, a były one przyznaję niemałe. Wspomina Pan [chodzi
o mnie - Mirek L] o perturbacjach jakie miały miejsce w
związku z debatą sejmową o restytucji niepodległości, o
próbie wykorzystania wówczas lustracji do rozbicia KPN -
zgoda ale w takich właśnie momentach Leszek Moczulski jako
doświadczony opozycjonista i niepodległościowiec powinien, a
bardziej właściwe będzie chyba w tym momencie słowo miał
obowiązek, widzieć szerzej i dalej oraz potrafić wynieść się
ponad własne urazy choćby były bardzo bolesne, taką rolę
pełnić w życiu powinni ludzie doświadczeni, a tego w tamtych
gorących chwilach zabrakło<<
Maciej (na tym samym Forum):
>>Moczulski wziął w tym aktywny udział [chodzi o obalenie
rządu Jana Olszewskiego - Mirek L]. Potwierdził tym samym,
że jego współpraca po 1976 była bardzo prawdopodobna.<<
Czy zechciałby Pan odnieść się do tych zarzutów?
2. No i drugie pytanie, poniekąd powiązane
z pierwszym. Jest to pytanie bardzo przewrotne, może nawet
cyniczne, ale nie mogę go nie zadać (zarazem jednak za nie
przepraszam).
Jadwiga Chmielowska na Forum SW napisała:
>>Leszek Moczulski powinien też powiedzieć prawdę : „najpierw
współpracowałem ( odbył 60 spotkań z oficerem prowadzącym i
ok 160 str. donosów się zachowało - dane z Sądu
Lustracyjnego od jednego ze świadków), potem prowadziłem grę
z nimi ale się zorientowali i stąd SOR „Oszust”. Potem
walczyłem jak umiałem o Niepodległą! Niech mi przebaczą ci,
których skrzywdziłem, bo tylko wtedy będę mógł iść z
podniesionym czołem”. Z Szawła stał się Paweł. Takie rzeczy
się zdarzały i zdarzają. Należy odróżniać tych, co nigdy nie
splamili się współpracą z bezpieka od tych co się nią
zhańbili . Należy jednak wziąć pod uwage takich co próbowali
się z tej współpracy wywinąć i naprawic swoje winy! Nie jest
to relatywizowanie wręcz przeciwnie! Jak dotąd nie spotkałam
jeszcze przypadku, gdy ktoś przywykły do glorii bohatera
przyznał się do współpracy z SB. Wielu z nich niestety śmie
dalej pouczać innych. Niestety Leszek Moczulski poszedł inną
drogą. Całe zło tkwi w tym, że brak przyznania się jest
podstawą do szantażu ( „Nocna zmiana” - udział w Obalaniu
Olszewskiego i proponowaniu Pawlaka i potem dziwne zbliżenie
z Kancelarią Kwaśniewskiego!). Jest to smutne!! Myślałam, że
w szczerej dyskusji na FORUM uda nam się ustalić prawdę i
uzmysłowić Leszkowi Moczulskiemu, że może wyjść z tego z
podniesionym czołem. Niestety Moczulski dalej twierdzi, że
nie współpracował i wszystko to fałszywki. To jest jego błąd.<<
Otóż, czy nie rozważał Pan przyjęcia - nawet obecnie - innej
metody obrony i to niezaleznie od tego, jak było na prawdę?
Zamiast zaprzeczać faktowi współpracy (co nie przekonuje
wielu osób) - przyznać się do niej! Przecież nie tylko w
historii Kościoła (zaparcie się św. Piotra, postawa Szawła/św.
Pawła) ale także w naszej literaturze (Konrad Wallenrod, ks.
Robak, Kmicic), jak i historii (np. Piłsudski, jako
austriacki agent) jest dość przykładów tego rodzaju sytuacji
wspólpracy z wrogiem, będących konsekwencją, czy to
chwilowego załamania czy słabości, czy też czyjegoś podstępu,
czy błędu życiowego, czy też wyrachowania. Być może taka
postawa byłaby bardziej wiarygodna i - paradoksalnie -
budziłaby nawet szacunek?
3. Bardzo ważnym argumentem przemawiającym
za tym, że teczki TW "Lech" nie moga być uznane za dowód
rzeczywistej współpracy Leszka Moczulskiego z SB, są kwestie
poruszone przez Pana w Oświadczeniu z 24 kwietnia 2008:
>>W okresie 1969-1977, kiedy miałem być współpracownikiem
SB, doszło do następujących, w kontekście niniejszej sprawy
bardziej jaskrawych wydarzeń:
- represje: dwie moje książki zostały publicznie potępione i
wycofane z księgarń i bibliotek, a trzecią (byłem jej
współautorem i redaktorem) wprost z drukarni skierowano na
przemiał; wydano całkowity zakaz wydawania moich książek,
oraz wszystkich innych publikacji poza tygodnikiem „Stolica”
(redakcja tego czasopisma była nieformalnym miejscem zsyłki
dla osób wcześniej więzionych z powodów politycznych albo o
nie podejrzanych); nakazano całkowite odsuniecie mnie w
redakcji „Stolicy” od tematyki historycznej albo innej,
mającej znaczenie polityczne; przerwano mój przewód
doktorski, który rozpocząłem na UMK pod kierunkiem prof. M.
Wojciechowskiego (poprzedni przewód doktorski na UW
faktycznie przerwało SB w 1957 r., konfiskując ukończony
niemalże całkowicie tekst mojej pierwszej dysertacji
doktorskiej, dotyczącej zresztą XVII w.).
- działalność opozycyjna potwierdzono w toku postępowania
lustracyjnego: - w listopadzie 1973 r. zorganizowałem w
Poznaniu w mieszkaniu p. E. Staniewiczowej pierwsze półjawne
spotkanie opozycyjne, w którym uczestniczyło parędziesiąt
osób, poświecone konieczności wznowienia czynnych działań na
rzecz niepodległości; - w latach 1974-77 kierowałem tajną
komórką nurtu niepodległościowego (nn) o kryptonimie Konwent,
odpowiedzialną za przygotowanie powołania jawnej
niepodległościowej partii politycznej, a także tworzenie
struktur wstępnych, bardziej ogólnych programowo;
- we wrześniu 1975 w mieszkaniu R. Szeremietiewa prowadziłem
tajną naradę, na której postanowiliśmy przystąpić do
bezpośredniego formowania jawnej struktury wstępnej o
charakterze ruchu społecznego, zajmującego się obroną praw
człowieka; - na przełomie zimy i wiosny 1976 r. w mieszkaniu
M. Grzywaczewskiego uczestniczyłem w tajnej naradzie
przedstawicieli kilku grup opozycyjnych, na której
przyjęliśmy tekst dokumentu pt. „U progu”, inicjującego
naszą wspólną działalność, oraz rozpoczęliśmy pracę nad
tworzeniem tajnej bazy technicznej dla jawnej działalności
opozycyjnej o nazwie Nurt Niepodległościowy (NN); - od
przełomu wiosny i lata 1976 byłem członkiem czteroosobowej
komórki kierowniczej NN o kryptonimie „Romb”;
- w lipcu 1976 byłem redaktorem i głównym autorem programu
minimum, tzw. „Programu 44”, kolportowanego począwszy od 6
sierpnia 1976;
- na przełomie sierpnia i września 1976 r. uczestniczyłem w
ustalaniu charakteru i zakresy tematycznego podziemnego
pisma „U progu” (zaczęło wychodzić od końca września); - od
końca lata 1976 uczestniczyłem w pracach nad formowaniem
Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela;
- od grudnia 1976 do 25 marca 1977 uczestniczyłem w
rozmowach z przedstawicielami środowiska KOR (Kuroń, Lipski,
Macierewicz i in.) na temat współpracy względnie wspólnego
powołania ROPCiO;
- w lutym 1977 nadałem ostateczny kształt inaugurującemu
dokumentowi ROPCiO – „Apelowi” i przygotowałem inne
dokumenty, dotyczące struktury i funkcjonowania Ruchu Obrony;
- w lutym albo marcu 1977 przewodniczyłem I zjazdowi NN na
strychu klasztoru Jezuitów, na którym m. in. przyjęta
została Deklaracja Ideowa NN, przygotowywana przeze mnie w
konsultacji z dr Józefem Rybickim; - 25 marca, po załamaniu
się rozmów z KOR, uczestniczyłem w podjęciu decyzji o
natychmiastowym ogłoszeniu powstania ROPCiO;
- 26 marca uczestniczyłem w ostatnich rozmowach politycznych,
m. in. z J. Kuroniem, a następnie w mieszkaniu A. Pajdaka
prowadziłem jawną konferencję prasową, na której ogłosiłem
powstanie ROPCiO;
- w dniach 27 marca – 1 kwietnia 1977 uczestniczyłem w
licznych pracach organizacyjnych (m. in. rozpocząłem
formowania krajowej struktury jawnych tzw. biur ROPCiO,
wyjeżdżając w tym czasie do Łodzi i Lublina), programowych i
wydawniczych (rozpocząłem pracę nad wydawaniem „Opinii” -
jawnego pisma poza cenzurą).
Praktycznie wszystkie z wyliczonych działań, a także liczne
inne, w których uczestniczyłem, mogły być łatwo
sparaliżowane przez SB, gdyby została wcześniej o takiej
inicjatywie powiadomiona. Nic takiego jednak nie nastąpiło,
o niektórych z nich SB nie dowiedziała się nigdy, o
pozostałych ze znacznym opóźnieniem i nie ode mnie – czego w
pełni dowodzą materiały zgromadzane w przedmiotowej sprawie
Nawet relację o przebiegu jawnej konferencji prasowej SB
zaczerpnęło z nasłuchu „Wolnej Europy”!
Odrębną sprawą jest szeroki i aktualny zakres mojej wiedzy
dotyczącej działań opozycyjnych, w których fizycznie nie
uczestniczyłem, albo podejmowanych przez inne środowiska i
ugrupowania opozycyjne; w teczkach TW „Lech” brak
najmniejszej wzmianki, aby TW „Lech” informował o tym SB.<<
Czy argument ten był brany pod uwagę przez sądy przy
orzekaniu w Pana sprawie?
4. Czy teczki TW "Lech" są jawne? Czy
byłoby możliwe zamieszczenie ich w Internecie?
5. Jakie były losy teczek TW "Lech" po 1989
roku? Czy były one roszywane po tej dacie? Kto miał do nich
dostęp?
6. Jaki był przebieg procesu lustracyjnego?
Dlaczego trwał on tak długo? Czy był jawny? Czy akta z
procesu są dostępne? Czy byłoby możliwe zamieszczenie ich w
Internecie?
7. Czy po tym wszystkim jest Pan
zwolennikiem lustracji? Jeżeli tak, to jak powinna ona -
Pana zdaniem - przebiegać? Na jakich zasadach powinna być
oparta? Czy popiera Pan postulat pełnego otwarcia archiwów
IPN i udostępnienia ich w Internecie? A może przyznaje Pan
racje tym, którzy postulują zamknięcie archiwów, czy nawet
ich spalenie?
8. Osiągnął Pan dzięki polityce wiele. Jest
Pan osobą, której nazwisko widnieje w każdej jednotomowej
polskiej encyklopedii. Dzięki zaangażowaniu w politykę
odcisnął Pan silne piętno na najnowszej historii Polski. Ale
również za sprawą polityki przeżył Pan wiele trudnych chwil
(7 lat więzienia, poważne ograniczenie życia osobistego,
publiczne oskarżenie o współpracę z SB, długoletni proces
zakończony wyrokiem skazującym). Jak ocenia Pan bilans
swoich politycznych dokonań? Czy było warto? Czy drugi raz
poszedłby Pan również tą samą drogą? Jakich rad udzieliłby
Pan młodym osobom zamierzającym zaangazować się w politykę?
9. Po rozstaniu z polityką zajął sie Pan
pracą naukową oraz pisarską. Poza "Lustracją" napisał Pan
podręcznik dotyczący geopolityki oraz książki poświęcone
Unii Europejskiej i - najnowsza - kształtowaniu się
Międzymorza we wczesnym średniowieczu. Jakie są Pana
najbliższe plany i zamierzenia na tym polu?
Leszek Moczulski:
Odpowiadam w kolejności pytań.
Ad 1. Po rozpoczęciu pracy Sejmu jesienią
1991 KPN było zdecydowane poprzeć każdy rząd prawicowy,
który uformuje się - mimo, że ostatecznie nie zaproszono nas
do jego składu. Głosowaliśmy zgodnie z linią prawicowej
koalicji w wyborach do organów sejmowych (marszałkowie,
przewodniczacy komisji itd) oraz za wyborem Olszewskiego na
premiera. Działalność rządu i obecność w jego składzie osób
wcześniej powiązanych z PZPR szybko zaczęła budzić moje
wątpliwości, ale przeszlismy do opozycji dopiero wówczas,
gdy koalicja rządowa, wespół z SLD, doprowadziła do
odrzucenia w pierwszym czytaniu ustawy o restytucji
niepodległości. Był to jaskrawy dowód, że nie tylko nasze
szczególowe propozycje, ale sama zasada zerwania ciągłości
państwowo-prawnej z PRL oraz rozliczenie i pociagniecie do
odpowiedzialności, także karnej, szczególnie osób z aparatu
bezpieczeństwa, w tym TW, jest sprzeczna z linią polityczną
rządu Olszewskiego. Od tej pory oficjalnie przeszliśmy do
opozycji. Była ona tym bardziej stanowcza, że z pierwszych
doświadczeń oraz rozmów można było odnieść wrażenie, że
przynajmniej premier i parę osób z jego otoczenia prowadzą
cyniczną, podwójną grę. Jawnym tego przykładem było, że
umowa z ZSRR, przygotowana i negocjowana przez rząd, została
przez rząd potępiona, gdy Wałesa pojechał do Moskwy, aby ją
podpisać. Wówczas myślałem, że z krzywdą dla Polski, wzięły
górę osobiste emocje i niechęci premiera do prezydenta,
dzisiaj - gdy wiemy wiecej o licznych sprawach - skłonny
jestem sądzić, że przyczyny były znacznie poważniejsze. Co
do dwulicowości politycznej, szczególnie wymowne są
matariały, ujawnione kilka lat później i przez nikogo nie
zaprzeczone. Otóż Olszewski, mason od początku lat
sześćdziesiatych, w grudniu 1991, w odstępie dwu togodni
został jawnie wybrany premierem rządu prawicowo-katolickiego
(główna siła: ZChN), a nastepnie tajnie, na inaugurującym
posiedzeniu Wielkiej Loży Narodowej Polski, został wybrany
jej Wielkim Przysposobicielem (funkcję tę wczesniej miał
pełnić Jan Józef Lipski).
Głosowalismy za wnioskiem, aby Minister SW ujawnił listę
agentów (TW), zasiadajacych w parlamencie. Popieraliśmy to
tym chętnie, że wcześniej krytykowalismy Macierewicza, gdy
odmówił ujawniania nazwisk TW osaczajacych Pyjasa - i miałem
nadzieje, że teraz to zrobi.
Gdy została zgłoszone votum nieufności wobez rządu
Olszewskiego (który po przejsciu KPN do opozycji stracił
wiekszość), uznaliśmy to za słuszne. Mimo tego, i mimo
dwulicowej postawy rządu, zgodziliśmy się uczestniczyć w
ratowaniu prawicowej koalicji, ale w toku jedynych,
parogodzinnych negocjacji premier wyraźnie ujawnił, że nie
zamierza dojść z KPN do porozumienia. Po zakonczeniu tych
rozmów, opuszczajac urząd Rady Ministrów, powiedziałem
dziennikarzom: Rząd już upadł! Głosowanie w Sejmie było za
parę dni, mniejszościowy gabinet nie był w stanie przetrwać.
Ujawnienie listy Macierewicza, poprzedzone próbą szantażu,
nic w stanowisku KPN nie zmieniło.
Szczegółowy opis wydarzeń, m. in. demaskujacych manipulacje
dokonane w filmie "Nocna zmiana" zamieściłem w książce "Lustracja"
wydanej w 2001 r. przez wydawnictwo "Rytm", dostepnej w
każdej wiekszej bibliotece.
Pytania, czemu "nie wznieśliśmy się" nad doznane urazy i nie
poparlismy "prawicy z jej prgramem dekomunizacji" świadczą o
słabej znajomości wydarzeń tego okresu.
Po pierwsze, rząd Olszewskiego nigdy nie wystąpił z
programem dekomunizacji; wręcz przeciwnie, nie dopuścił do
uchwalenia ustawy, taki program zawierającej. Lista
Macierewicza faktycznie zamykała rozliczenie z komuną i
sowieckimi pachołkami, skupiajac uwagę społeczną na szukaniu
wroga w obozie solidarnościowym. Ostatecznie okazało się, że
praktycznie wszyscy b. działacze opozycji i "S" zostali
oczyszczeni z zarzutów (szczególnym wyjatkiem jesterm ja), a
ustawa lustracyjna dotknęła w wiekszości małe płotki, chodz
stworzyła fałszywy i krzywdzący - przede wszystkim Polskę -
obraz, że narodowy sprzeciw był spenetrowany czy nawet
kierowany przez bezpiekę. Ponadto, koncentrując się na TW,
zasłonięto konieczność rozrachunku z aparatem UB/SB, a także
KGB, Stasi i in., działającym w PRL. Ostatmio, z wielkim
trudem udało się usunąć SB-ka - eksperta komisji sejmowej;
gdyby był on odnotowano w kartotekach MSW jako chodziażby
kandydat na TW, nigdy nie zostałby tym ekspertem.
Po drugie, interes Rzeczypospolitej wymagał usunięcia rządu,
który rozgrywki partyjne i szukanie haków przedkładał nad
kluczowe sprawy, które wymagały rozwiązania - od weryfikacji
samodzielnego personelu wszystkich instytucji państwowych,
sądów nie wyłaczając, po gospodarkę, zduszenie bezrobocia,
zahamowanie korupcji już na wstepie itd. Dzisiaj, wiedząc
znacznie wiecej niż wówczas, jesli mam sobie coś do
wyrzucenia, to przede wszystkim to, że nierozważnie poparłem
rząd, który na to nie zasługiwał, a bez głosów KPN by nie
powstał.
Nigdy nie byłem doradcą Kwaśniewskiego.
Raz tylko, przed referendum europejskim, razem z nim byłem
na wiecu publicznym w Brzesku; mówiłem o tym, że lewica nie
ma prawa uzurpować sobie zasługi za podjęcie programu
integracyjnego, bo KPN wystąpił z tym znacznie wcześniej, a
po nas inne niezależne ugrupowania polityczne; cytowałem
fragment mojej książki sprzed trzydziestu lat - "Dylematy" -
potępionej zresztą przez władze PRL.
Ad. 2. Nie byłem agentem - i to wszystko.
Nigdy nie rozważałem fałszywego przyznania się do nieprawdy
i zwracania tylko uwagi, że w raportach "Lecha" nie było nic,
co mogłoby komuś zaszkodzić. Całe życie byłem człowiekiem
uczciwym, czemu pod koniec miełbym stać sie kłamcą dla
osiagniecię jakiś korzyści. Ponadto, jaką wiarugodność
miałyby jakiekolwiek moje wyjaśnienia, gdybyn skłamał w tak
fundamentalnej sprawie?
Ad. 3. Sąd Najwyższy nie ustosunkował sie
do tych kwestii, gdyż ograniczył sie jedynie do zbadania
formalnej prawidłowosci wyroku.
Ad. 4. Teczki "Lecha", na mój wniosek,
zostały w 2001 r. odtajnione - każdyma prawo do nich zajrzeć,
co polecam, choć obecnie chyba musi sie zgodzić Sąd. W moim
przekonaniu wszystkie materiały sprawy są jawne - i mam
nadzieję, że zajmą się nimi jacyś bezstronni historycy.
Dobrze byłoby umieścić całośc w Internecie - tyle, że zależy
to od dysponenta tych materiałów (sąd, IPN?)
Ad. 5. Po archiwizacji w teczkach "Lecha"
doszło do zmian - wielokroć były rozrywane i zszywane. Np. w
grudniu 1990 składały się z jednej teczki, później - dwu.
Nawet podczas procesu urzędnicy Archiwum MSW dononali tam
drobnej zmiany, zmieniając diametralnie uwagę, wpisaną
wcześniej do jednego z dokumentów.
Ad. 6. Proces rozpoczął się jesienią 1999
r., przewodniczył sędzia Bareja. Przed rozpoczęciem procesu,
sędzia spawozdawca Kaniok przeprowadził tzw. postępowanie
przygotowawcze, tzn. wybierał w archiwum materiały, które
mogły dowodzić, że byłem TW i kazał je kserować. Podczas
rozprawy Bareja przyjął mój wniosek, aby kserokopie zastąpić
oryginałami - i to nie jednostronnym wyborem, tylko
wszystkimi, a także dokonać ekspertyz. Postepowanie biegło
szybko, w początkach 2000 r.można było spodziewać sie wyroku.
Po nadejsciu ekspertyzy z Biura Kryminalistyki MSW, że mój
podpis jest słałszowany, w poczatku stycznia proces nagle
przerwano. Po jakimś czasie dowiedziałem sie, że Bareja
został oskarżony przez zastepcę Rzecznika Interesu
Publicznego - Lipińskiego (który oskarżał w moim procesie) o
kłamstwo lustracyjne. Bareja został uniewinniony w dwu
instancjach, ale musiał bardzo przejęć sie tym fałszywym
oskarżeniem, bo wkrótce marł.
Po kilkumiesiecznej przerwie proces wznowiono, przewodniczył
sędzia Rysiński. Sąd częściowo uznał mój wniosek o
dołączenie dalszych materiałów archiwalnych, ale Archiwum
MSW przekazało tylko część, inne uznając za zbyt tajne, abym
mógł się z nimi zapoznać. Dotyczyło to m. in. SOR przeciwko
mnie po utworzeniu KPN w 1979 r.; później ustaliłem, że ta
sprawa była czynna jeszcze w sierpniu 1991 e., a od 1986 r.
prowadził ją ten sam esbek - ppłk Śledz ("Jabłoński"). W
2001 zostałem uniewinniony: Sąd uznał, że doszło do
niewątpliwych fałszerstw. Wyrok miał być ogłoszony przed
wyborami, ale z nieznanych przyczyn przeniesiono to na po
wyborach. Tak się złozyło, że startowałem w nich do Senatu z
Krakowa i uzyskałem blisko 90 tysieci głosów; trochę
zabrakło, ale gdyby przed wyboram ogłoszono uniewinnienie,
zapewne łatwo bym zwyciężył.
W 2002 r., po dwugodzinnym posiedzeniu, sąd II instancji
uchylił wyrok z przyczyn formalnych. Sędzią sprawozdawcą był
wskazany wyżej sędzia Kaniok.
W latach 2002-2005 sprawę prowadził sąd pod przewodnictwem
sędziny Majkowskiej (córka naczelnego "Trybuny Ludu").
Atmosfera rózniła sie zasadniczo od poprzedniego
postępowania; świadków obrony - działaczy opozycyjnych
przewodnicząca traktowała jak śmiecie, zeznających
fumkcjonariuszy SB manifestacyjnie mile; była na tyle
uprzejma, że udostępniła im teczki "Lecha", oby odświeżyli
sobie pamięć; nie wiele to dało, bo pytani następnie, nawet
nie wiedzieli, do jakiej sprawy prowadzili "Lecha". Wyrok
skazujacy.
W 2006 sprawę prowadził sąd II instancji - przewodniczący i
zarazem a zarazem sprawozdawca - sędzia Kaniok; po
przeprowadzeniu postępowania dowowowego (skróconego,
Przewodniczacy zrezygnował z ostatnich świadków), wyrok
skazujacy.
W grudniu 2007 wyznaczona rozprawa w Sądzie najwyższym (przewodniczacy
- sędzia Grubba), odroczona; w kwietniu wyrok oddalajacy
kasację z przyczyn formalnych, bez merytorycznego badania
sprawy.
Formalnie sprawa trwała bardzo długo, bo od marca 1999,
ponad dziewięć lat. W rzeczywistości łaczny czas posiedzień
wszystkich składów sadządzych wyniósł poniżej 120 godzin, z
czego blisko połowa w okresie 1999-2001. W 1981 r., podczas
1. sprawy KPN, taki wynik godzinowy osiągalismy w sześć
tygodni.
Ad. 7. Mimo podstawowych zastrzeżęń
prawnych (wskazuję na nie w przywołanej wyżej mojej książce
"Lustracja"), uważałem za pozytywne uchwalenie ustawy
lustracyjnej, bo dawała możliwość sądowej obrony;
przynajmniej można było zgromadzić materiały dotyczące
sprawy. Dzisiaj już nie jestem taki pewny. Lustracja została
zdominowana przez szczególną psychozę, a mianowicie przyjęte
z góry założenie, a nastepnie przez lata systermatycznie
umacnianie (obserowałem to, przez te lata bardzo często
odwiedzając sąd lustracyjny, aby w tajnej kancelarii
pracować nad aktami), że teczki wytworzone przez SB są
dowodem wiarygodnym i wystarczajacym; w postępowaniu
zabrakło prokuratora, który musiałby udawadniać ich
prawdziwość, co narzuciło lustrowanemy obowiązek
udowadniania swojej niewinności, i to w warunkach gdy
rzecznik nie sporządzał aktu oskarżenia i często dopiero po
przeprowadzeniu dowodu w jakiejś szczególowej kwestii dziwił
sie, po co, rozstrząsając tak oczywisty problem, lustrowany
tylko zabierał czas; czyżby chciał przedłużyć postępowanie?
Jakaś forma sądowego badania zarzutów o współpracę jest
konieczna.
Do tematu i odpowiedzi na końcowe pytania wrócę podczas
następnego wejścia.
---------------------
Odnośnie uwag Tomka S., że fałszowano na wrogów, a nie
współpracowników - czyli swoich.
Panie Tomku, ogromna wiekszość fałszerstw, zawartych w
archiwach MBP/MSW, ale także NKWD/KGB i in. dotyczy "wrogów"
a nie "swoich", ale i tych było wiele. Zresztą, nikomu nie
wpadało do głowy, aby dokonywać takiego rozróżnienia. Jeśli
kazano na niego sfabrykować teczkę - był przecież "wrogiem".
Po raz pierwszy sfabrykowano przeciwko mnie fałszywe dowody
- współpraca z wywiadem zachodnionienieckim (gen. Pożoga, we
wrzesniu 1980 r., a teczki "Lecha" dopiero w czerwcu 1984);
nie wiem, do jakich kategorii ("swój" czy "wróg") zaliczono
je, prawdopodobnie do żadnej, bo co to miało za znaczenie?
Proszę przemyśleć nastepujacą kwestię. Cała działalność
gospodarki socjalistycznej oparta była na notorycznie
fałszowanych sprawozdaniach, przy czym organa wyższego
szczebla, sumując raporty, dopuszczały się dalszych
fałszerstw. Na tej podstawie najwyższe władze, Komisja
Planowania, rząd, Biuro Polityczne podejmowały decyzje.
Czyżby zależało im na oszukiwaniu samych siebie? Nie, fałsz,
kłamstwo należało do istoty systemu, bez tego nie mógł
funkcjonować.
Sprawę fałszersw SB warto opracować generalnie, to kluczowa
kwestia badawcza. Oczywiście, bez wstępnego założenia, że
UB/SB było uczciwe i rzetelne, a materiały wytworzone przez
te służby są ex definitione wiarygodne. Bez takiego
generalnego zbadania problemu (nawert język, jakim
posługiwało się SB, jest obecnie często niezrozumiały, albo
przyjmowany opacznie), we wszystkich jednostkowych sprawach
możemy mieć kłopoty. Nie tylko lustracyjne - to najmniej
ważne, dopóki ludzie żyją, mogą się bronić. Słuchałem
referatu niezłego i intelinentnego historyka,
przedstawiającego jedną ze spraw - pokłosie afery Bergu.
Fabuła była prosta: "aresztowano oficera AK, ciężkie
śledztwo, podpisał zgodę na współpracę, zwolniono go, zerwał
się "opiekunowi" i zaczął ukrywać, zastrzelony został przez
kolegów, ponieważ był zdrajcą". To fałsz, sprawa jest
niewatpliwa: wykołował bezpiekę, uciekł - ale zanim zdążył
skutecznie zmienić tozsamość albo wydostać sie za granicę,
ekipa pościgowa UB dorwała go i zamordowała. W tym czasie -
po sprawie Martyki, w pierwszej połowie lat '50, nawet
niewątpliwych zdrajców, z wystarczajacym potwierdzeniem że
donoszą, nie strzelano - bo pociągało to za sobą bardzo
szerokie. terrorystyczne w zamiarze i charakterze represje
na niewinnych ludziach; natomiast za każdym, kto "oszukał"
UB, wysałano ekipe egzekucyjną. Wszyscy o tym wiedzieli, ale
historyk, który przyjął wersje z teczki, skąd miał o tym
wiedzieć, skoro nie było go wówczas na świecie? Także w
moich aktach są dowody takich fałszerstw, przy czym - jesli
chodzi o korzystanie ze spraw wcześniejszych -
funkcjonariusze SB tymi oszczerstwami posługiwali sie w
dobrej wierze - nie wiedzieli, że są słałszowame. Ukazały
się nawet książki, oparte na takich fałszach (niewinne
ofiary są "zdrajcami" , mimo późniejszych wyroków
rehabilitacyjnych - ale akta tych spraw sadowych zostały
zniszczone).
PS. Często jestem poza domem, a równoczesnie tylko ja
sposród domowników potrafię korzystać z Internetu. To
powoduje, że mogę odpowiadać tylko wówczas, gdy jestem -
stąd przerwy w moich odpowiedziach. Prosiłbym różnież o
stopniowe, a nie jednorazowe przedstawianie wszystkich pytań,
gdyż przy ich nadmiarze mogę któreś ominąć. Jeśli ominę,
proszę mi przypominać, bo to nie z niechęci do odpowiedzi -
nie mam nic do ukrycia, tylko przez przeoczenie.
(LM)
Mirek Lewandowski:
Panie Przewodniczący,
Bardzo dziekuję Panu za powyższe odpowiedzi i przepraszam za
to, że - z mojej winy - skierowana została wobec Pana tak
obszerna seria pytań. Postaram się poprawić tak, aby zapis
tej dyskusji był bardziej czytelny.
Tomasz Strzyżewski:
Leszek Moczulski napisał:
>>Facet, który przedstawiał sie jako major (dzisiaj wiem, że
był to płk. Maj, szef wydz. III KS MO), przyniósł formalne
wezwanie, uzgodniliśmy jakąś datę przesłuchania, którą
wpisał na druczku i zapytał, czy wolę się spotkać w
Komendzie, czy w kawiarni. Wolałem oczywiscie kawiarnię (brak
presji psychicznej, którą powodował sam fakt znajdowania się
w pomieszczeniach SB, możność swobodnego przerwania rozmowy,
a także pokazanie człowieka osobom z naszej "samoobrony" (kontrwywiadu).<<
Panie Leszku, Pan nigdy – PRZENIGDY (!) – nie powinien był
zgadzać się na tego typu spotkania. Rządzące takimi
sytuacjami prawa psychologii – są nieubłagane. Działają w
pewnym sensie podobnie jak zasada domino. Przypominam sobie
jak w 1983 roku sam, w ułamku sekundy poczułem siłę ssącą
tej pułapki. Znalazłem się chyba w analogicznej sytuacji jak
Pan, choć nie chodziło wtedy (przynajmniej formalnie) o
kontakt z SB. Otóż od czasu mojej ucieczki do Szwecji z
tajnymi dokumentami peerelowskiej cenzury, członkowie mojej
rodziny obłożeni zostali dożywotnim zakazem przekraczania
granicy. Gdy jednak moja matka przeszła operację usunięcia
nowotworu rakowego, postanowiłem zrobić wszystko, co w mojej
mocy, aby rodzice mogli się ze mną spotkać. Zwróciłem się
wtedy do Generalnego Konsulatu PRL w Sztokholmie o wydanie
paszportu rodzicom w związku z obawą, że w przeciwnym razie
nigdy już mojej matki może nie zobaczę. Wywiązała się krótka
korespondencja [...].
W następstwie doszło do spotkania z wicekonsulem Pawłem
Lewandowskim w kawiarni, leżącej w pobliżu budynku ambasady.
O godz. 10.30 wszedłem do kawiarni, w której nie zastałem
nikogo z wyjątkiem dwóch osób, siedzących przy osobnych
stolikach. Po wyglądzie oceniłem, że mężczyzna wyglądający
kulturalniej i schludniej powinien być wicekonsulem.
Podszedłem więc i przedstawiłem się. Okazało się, że zgadłem
dobrze. Ten w rogu siedzący, drugi człowiek musiał być „obstawą”.
Patrzył trochę spode łba, robiąc wrażenie, jakby nie miał
tam nic do roboty. Wyjąłem z kieszeni przysłane przez
rodziców świadectwo lekarskie matki, na które pan wicekonsul
zaledwie rzucił okiem, nie okazując szczególnego
zainteresowania. Jakoś tak spontanicznie, wywiązała się
krótka rozmowa. Zachęciła mnie pewnie emanująca z jego
zachowania kultura osobista a nawet pewne dostojeństwo,
kojarzące się z profesją dyplomaty, do czego przyczyniał się
może też jego wysoki wzrost i powściągliwy sposób bycia.
Uświadomiłem sobie nagle, że mówię o czymś, co nie ma
właściwie żadnego związku ze zdrowiem mamy oraz z moimi
staraniami o wydanie rodzicom paszportów. Ni stąd, ni zowąd
rzuciłem bowiem żartobliwą uwagę na temat „życiowego
paradoksu”, sprawiającego, że lewicowi działacze emigracyjni
przypisują mi orientację prawicową, podczas gdy prawicowi
posądzają mnie o sympatie lewicowe. Nagle wyraźnie się
ożywił i z nutką wyczuwalnego jakby współczucia zapytał (pamiętam
to do dziś): „Panie Strzyżewski, czy nie czuje się Pan
dobrze na emigracji?”. Pomyślałem, że musiał zostać nieźle
poinformowany o tym, co spotkało mnie ze strony działaczy
tutejszej postaparatczykowskiej emigracji (tzw. „pomarcowców”
– jego dawnych bądź, co bądź kolegów) z A.Koraszewskim na
czele. Poczułem ściskanie w żołądku i z naciskiem (nomen
omen) odpowiedziałem: „Nie! A zresztą nie po to tu
przyszedłem, żeby o tym rozmawiać”. Momentalnie twarz jego
przybrała poprzedni, urzędowo-powściągliwy wyraz i zamilkł.
Po chwili zaś oficjalnym tonem poinformował, że jedzie
właśnie do Polski i że moją sprawę przekaże do załatwienia
odpowiednim władzom. Wstał następnie, zwrócił mi
zaświadczenie lekarskie i wyciągnął na pożegnanie rękę. Po
trzech miesiącach bezowocnego czekania (może spodziewano się
moich kolejnych próśb) rozpocząłem głodówkę pod konsulatem
wraz z dwoma marynarzami, którzy od otrzymania azylu (z
powodu wprowadzenia stanu wojennego) nie mogli doczekać się
wypuszczenia ich żon i dzieci. Mnie „kazano” głodować
najdłużej, jednak po upływie miesiąca wypuszczono wreszcie
rodziców. Odtąd, zawsze gdy przypominam sobie tamto
spotkanie, widzę oczami wyobraźni, w jaką to mógłbym
wpakować się pułapkę, gdybym w odpowiednim momencie nie
powstrzymał języka.
Leszek Moczulski:
Panie Tomku, decydując się na podjecie działalności
opozycyjnej wymierzonej w ZSRR i istnienie systemu PRL (a
nie ograniczonej do postulatu demokratyzacji ustroju
totalitarnego czy żądań humanitarnych), liczyłem się w
wszelkimi możwymi konsekwencjami, wraz z nagłą śmiercią czy
dożywotnim gniciem w sowieckim więzieniu. Dzisiaj mogę tylko
cieszyć się, że wyszedłem a tego obronną ręką, przeżyłem,
nie straciłem całkowicie zdrowia, nie zwariowałem w
psychuszce itd. Ściga mnie wprawdzie zza grobu zemsta ZSRR,
jego KGB i SB, ale uniemożiwianie działalności politycznej
na mocy przepisów lustracyjnych, publiczne obrzucanie błotem,
skazywania przez sądy, zniesławianie itd - choć przykre, to
tylko małe piwo. Wtedy, na przełomie 1976/77, gdy decydowało
się być albo nie być niepodległosciowej opozycji , a ściślej
politycznego ruchu oporu przeziwko sowiecko-totalitarnemu
zniewoleniu, gotów byłem na znacznie wiecej, niż
przychodzenie do kawiarni na formalne wezwania policji.
Zdawałem sobie sprawę - trafnie, że gdyby ci durnie
rozpoznali, że jestem w ostatniej fazie przygotowań do
utworzenia Ruchu Obrony, muszą to jakoś ujawnić - a była to
dla nas informacja na cenę życia. Konieczność prowadzenia
kawiarnianej rozmowy z ubekiem - i to rozmowy w pełni przeze
mnie kontrolowanej, nie była zdarzeniem komfortowym, ale na
tle innych doświadczeń, jakie mnie w tych latach spotykały,
trudno ją uznać za szczególnie przykrą. Zwłasza, że miałem
satysfakcję, że to ja panuję nad sytuacja. Proszę wreszcie
pamietać, że również psychicznie byłem do tego przygotowany,
mając już za sobą więzienie, liczne represje i długą
aktywnośc konspiracyjną.
Z jednym oficerem, za każdym razem otrzymywałem formalne
wezwania na piśmie,na odpowiednim druczku, z pieczęcią i
podpisami. Godziłem się, że przesłuchania nie były
protokołowane, bo nic nie chciałem podpisywać. Piszę o tym w
innym miejscu. Rozbudowane, zapewne po wielu latach, notatki
oficera z tych przesłuchań nie zawierają jakichkolwiek
treści, świadczących o mojej nawet mimowolnej współpracy z
SB. Zachował się dokument stwierdzający, że o fakcie tych
przesłuchań poinformowałem Andrzeja Czumę, a on m. in. Emila
Morgiewicza.
Mirek Lewandowski:
Bronisław Wildstein, którego trudno posądzić o pobłażliwość
wobec agentów i sympatyzowanie z przeciwnikami lustracji
twierdzi w Tygodniku "Uważam Rze" z dnia 21 lutego 2011:
>>Sam fakt rozmów z SB w tamtych czasach nie tylko nie był
skandalem, ale stanowił normę. Statystyczną normę stanowiła
także zgoda na spotkania nieformalne, nie poprzedzone
oficjalnym pismem i odbywające się poza urzędem. Ten stan
rzeczy zmieniać zaczął się dopiero po powstaniu KOR i
stosunkowo szerokim rozpowszechnieniu wydanej przez Polskie
Porozumienie Niepodległościowe anonimowej (napisanej przez
Jana Olszewskiego) podziemnej broszury „Obywatel a Służba
Bezpieczeństwa”. Wcześniej ale i potem uwewnętrznione
głęboko przeświadczenie, że SB może wszystko, powodowało, iż
mało kto zastanawiał się nad formalnością wezwań ze strony
jego funkcjonariuszy i okolicznościami spotkań. Oceniać więc
należy ich efekty i zachowania w ich trakcie<<
|