Wydawca: Bellona,
246 stron,
format 145x205 mm, oprawa twarda
Od Wydawcy:
Autor prowadzi ciekawą
geopolityczną analizę korzyści, jakie odniesie Polska
wchodząc do Unii Europejskiej. Poszerzenie UE pokazane jest
w kontekście występujących obecnie problemów i zahamowań
rozwojowych Europy. Autor wysuwa i udowadnia tezę, iż
radykalne przejście od 15 do 25 otwiera nowe perspektywy
rozwojowe zarówno dla nowych członków, jak i dla UE.
Pokazuje, że Polska jako największy z nowoprzyjętych krajów
ma szansę być jednocześnie największym beneficjentem procesu
poszerzenia.
Odwołując się do wielkich celów ogólnych państwa zawarły
konkretne porozumienie, inicjując wspólne działania w
precyzyjnie wyznaczonych zakresach. Integracja europejska
rozwijała się przybywała państw członkowskich, poszerzano
zakresy aktywności, tenże sam Traktat Rzymski wielokroć
poprawiano i uzupełniano. Jedno pozostało niezmienne. Za
każdym razem państwa członkowskie, korzystając ze swych praw
suwerennych, jednomyślnie ustalały zasady, formy i kierunki
integracji oraz zlecały ich realizację powołanym w tym celu
instytucjom, którym nadawały i zmieniały uprawnienia. Tak
trwa po dziś dzień. Nie brak ludzi, którzy mają nadzieję, że
ulegnie to zmianie, a Unia uzyska samoistne uprawnienia,
całkowicie niezależne od woli państw członkowskich. Inni
uważają, że byłoby to niewłaściwe, nawet szkodliwe. W tych
dysputach trzeba widzieć współczesny rozdział trwający ponad
tysiąc lat rozhoworów jaki kształt powinna przybrać Europa.
Nieraz prowadziło to do uzgodnienia rozwiązań regionalnych i
paneuropejskich, które stosowano w praktyce. Tworzyły i
rozwiązywały je państwa jakkolwiek nigdy z góry nie
przewidywano procedur dezintegracyjnych. Pod tym względem
możemy powiedzieć, że współczesna integracja swoim rozmiarem
i intensywnością strukturalną przerasta w takim stopniu
wcześniejsze rozwiązania paneuropejskie, w jakim
globalizacja świata ery postindustrialnej wyprzedziła
europejskie systemy preindustrialne. Przyszłość zawsze jest
dla nas tajemnicą, ale dzisiaj i w dającym przewidzieć się
czasie integracja europejska jest i będzie emanacją decyzji
suwerennych państw. Przyjęły one takie, a nie inne
rozwiązanie i przestrzegają go nad wyraz konsekwentnie.
Pełna, pogłębiona świadomość społeczna wyżej zarysowanego
charakteru współczesnej integracji jest konieczna w każdym
kraju członkowskim; stanowi ona niezbędny warunek, aby dane
państwo było w stanie w optymalnym zakresie wykorzystać
swoje uczestnictwo w Unii Europejskiej. Bez tej świadomości
podmioty jednoczenia Europy spadają bezwiednie do poziomu
przedmiotów procesu sterowanego poza nimi.
***
Europa to wyzwanie.
Z Leszkiem Moczulskim rozmawia Barbara
Bubula,
"Obywatel" nr 3/2002 (7)
Czy przed Polską stoi tylko wybór: Moskwa lub
Bruksela?
L.M.: To oczywiście wielkie uproszczenie, w dużej mierze
historyczne. Takie pytanie, a brzmiało ono wtedy “Moskwa czy
Waszyngton?”, funkcjonowało długo po II wojnie światowej.
Wtedy było zasadne, dzisiaj - nie. Waszyngton istnieje, choć
dziś to co rozumiemy pod ta nazwą uległo bardzo istotnym
zmianom. Moskwa w dawnym sensie nie istniej. Moskwa jest
symbolem kraju, który nie jest zdolny (zresztą już od dawna)
do odgrywania roli, jaka mu nadano w pewnej konwencji
podziału świata na pierwszy świat, drugi świat, który miał
być sowiecki, i trzeci świat, będący jakoby przedmiotem
rywalizacji pierwszego i drugiego. Ćwierć wieku temu można
było rozróżniać pomiędzy światem krajów rozwiniętych i
światem krajów nierozwiniętych i rozwijających się. Schemat
Moskwa czy Waszyngton lub Bruksela dzisiaj jest zupełnie
rozbity. Natomiast z różnych powodów trzymała się go
polityka, którą można nazwać krótkowzroczną - i to na
Wschodzie, i na Zachodzie.
Czyli nie strach przed Rosją jest argumentem za
wstąpieniem Polski do Unii Europejskiej? Nie tak powinien
być stawiany problem?
L.M.: Trzeba pamiętać, że Unia Europejska wyrosła także ze
strachu przed Rosją. Ten czynnik przestał istnieć, stąd
zresztą liczne kłopoty Unii. Rosjanie stali nad Łabą i
Amerykanie po części tylko zapewniali ochronę militarną i
wspierali pieniędzmi. Ponieważ agresja radziecka mogła się
posługiwać różnymi formami, konieczne było zapewnienie
Europie Zachodniej samowystarczalności energetycznej,
żywnościowej i w wielu dziedzinach przemysłu. Nie brało się
pod uwagę rachunku ekonomicznego, ponieważ rachunek
ekonomiczny jest znacznie mniej ważny niż zagrożenie
istnienia.
Zagrożenie z zewnątrz jest ważnym czynnikiem powodującym
procesy integracyjne, przy czym te procesy nieraz są
spóźnione w stosunku do momentu zagrożenia. Europa Zachodnia
bardzo długo nie odczuwała potrzeby integracji politycznej,
ale w pewnym momencie, gdy Związek Radziecki już się
rozsypywał, pojawiła się potrzeba takiej integracji
spowodowana zagrożeniem, które wyglądało następująco: jeżeli
wmieszamy się w tzw. awanturniczą politykę antyradziecką
Reagana, to grozi nam inwazja ze Wschodu. Tymczasem polityka
Reagana doprowadziła do załamania Związku Radzieckiego. Ale
przywódcy zachodnioeuropejscy bali się. Uważali, że wszystko
jest już ułożone, Związek Radziecki został obłaskawiony i
nie sprowokowany nie zrobi Europie niczego złego. A ponieważ
Reagan stanowił swoiste zagrożenie status quo, trzeba było
się zjednoczyć politycznie.
Daje się zauważyć rażąca dysproporcja pomiędzy
stanem integracji ekonomicznej a stanem integracji
politycznej i ideowej w Zachodniej Europie. Czy nie sądzi
Pan, że to może spowodować klęskę całej idei zjednoczenia
Europy?
L.M.: Tu trzeba rozróżnić dwie rzeczy, które są często
mieszane. Pierwsza kwestia to myśl o stworzeniu wspólnoty na
poziomie ludzkości. A jeżeli nie całej ludzkości – to
wspólnej części ludzkości: wspólnego Zachodu, wspólnej
Europy. Gdzie wszyscy będziemy tacy sami, rozmaite podziały
będą zlikwidowane, powstanie jakieś jedno państwo. Jest to
idea szlachetna, jeżeli tak można powiedzieć, która jednak
nie ma odniesień historycznych. Można się odwoływać
oczywiście do cesarstwa rzymskiego, ale to cesarstwo nie
było jednolite, składało się z dość autonomicznych części.
Drugim przykładem jest monarchia Karola Wielkiego, która
praktycznie nie przeżyła swego twórcy. Nie mamy później
takich przykładów. Są oczywiście wielkie imperia kolonialne,
np. imperium Karola Habsburga czy Filipa, nad którymi nigdy
słońce nie zachodziło, bo były tam i Europa, i Ameryka, i
Filipiny. Ale na Filipinach odbywało się wszystko po swojemu,
w rozmaitych częściach Ameryki po swojemu, a na Półwyspie
Iberyjskim po swojemu. Oczywiście były jakieś więzy, ale
jeśli to nawet było imperium, które podlegało jednemu władcy,
to nie stanowiło ono tej idealnej jedności, o której myślą
rzecznicy Stanów Zjednoczonych Świata czy Stanów
Zjednoczonych Europy.
Argumenty, które są wykorzystywane – jak to będzie pięknie,
kiedy wszyscy będziemy Europejczykami, kiedy nie będziemy
się musieli uczyć obcych języków, bo będziemy znali ten
jedyny język, stworzymy światową wioskę i wszyscy będziemy w
tej wiosce tacy sami – bardzo często trafiają do wyobraźni.
Nie będzie wojen, wszędzie będzie słonecznie, bo stamtąd,
gdzie jest za dużo deszczu, ludzie przeniosą się tam, gdzie
deszcz nie pada... Argumenty te używane są do agitowania za
zupełnie innymi formami integracji niż te, które są znane z
historii. Myślę tu o integracji cywilizacyjnej, integracji
ekonomicznej oraz integracji państwowej.
Najbardziej typowa dla naszej epoki jest pewna forma
integracji cywilizacyjno-kulturowej z jednej strony, a z
drugiej strony – ekonomicznej. Ale wcale nie jest to
integracja polityczna prowadząca do jednego państwa.
Na określenie tego, co dzieje się dzisiaj używane jest
pojęcia „globalizacja”. Globalizacja to zjawisko znane
historycznie. Oznacza ona, że na obszarze, który zresztą do
dzisiaj jest mniejszy niż obszar kuli ziemskiej, dochodzi do
pewnych dominujących procesów wspólnych, które sięgają
horyzontów w przestrzeni. I w tym sensie nastąpiła
globalizacja świata antycznego w granicach horyzontu
przestrzennego, który znali Rzymianie. Oni wprawdzie
wiedzieli, że poza tym horyzontem są Chiny i Indie, ale to
były inne światy. Na przełomie XIX i XX w. z kolei istniało
wrażenie, że globalizacja pod egidą kilku mocarstw
kolonialnych objęła cały świat.
A dzisiejsza globalizacja?
L.M.: To, co dzisiaj nazywamy globalizacją jest jeszcze
szersze przestrzennie. W ramach tej globalizacji toczy się
nasze życie. Nie jesteśmy w stanie przerwać tego, że przy
pomocy telefonu komórkowego można prowadzić stąd grę
giełdową w Tokio ani że książka wczoraj wydana w Nowym Jorku
jest dla nas dziś osiągalna przez Internet. Zjawisko
globalizacji ma skutki pozytywne i negatywne. Najważniejsze
to redukować szkodliwe skutki i zwiększać skutki pozytywne.
Trzeba sobie zdawać sprawę przede wszystkim z tego, że
zachodzi sprzeczność pomiędzy istnieniem państw a
globalizacją ekonomiczną, a także – w mniejszym stopniu –
globalizacją cywilizacyjną. Demokracja i pluralizm
polityczny współczesnego świata są w otwartej sprzeczności z
potrzebami gospodarki. Demokracja zakłada równość podmiotów
– gospodarka oparta jest o ich nierówność. Jeśli coraz
bardziej ujednolicana gospodarka światowa chciałaby
wytworzyć, a próbuje to robić, mechanizmy i instytucje
polityczne podporządkowujące sobie ludzi, nie
ludzi-producentów i konsumentów, ale ludzi-obywateli i w tym
celu dąży do likwidacji państw, to w rezultacie doprowadzi
do utworzenia systemu totalitarnego.
Taką próbę już mieliśmy. Był to totalitaryzm typu
marksistowskiego. Ten totalitaryzm zakładał, że wszystko
jest pochodną gospodarki, że człowiek to tylko jedno z
narzędzi produkcji, którym dysponuje gospodarka. System ten
dążył do tego, żeby takie państwo, które będzie związkiem
wytwórców, w następstwie wszechświatowej rewolucji objęło
cały glob. Był nastawiony wrogo do właścicieli – trzeba było
wywłaszczyć i przejąć wszystko. Liberalizm gospodarczy
prowadzi do tego samego. Jeżeli ujednolicona gospodarka, w
której najsilniejszy będzie rządził, podporządkuje sobie
organizację polityczną świata, to wszystkich pozbawi
własności, bo inaczej ich sobie nie podporządkuje. W swoich
konsekwencjach marksizm i liberalizm prowadzi do tego samego.
I nic dziwnego, ich źródła intelektualne są tożsame. To są
źródła oświeceniowe XVIII wieku, z naszego punktu widzenia
obarczone licznymi prymitywizmami. Adam Smith opisywał
rzeczywistość, dość genialnie potrafił to robić. Ale później
próbowano pewną rzeczywistość narzucić i powstały dwie
konwencje. Pierwsza – konwencja liberalizmu, który szybko
stał się liberalizmem gospodarczym: całkowita swoboda dla
procesów gospodarczych, kierowanych przez właścicieli. I
druga konwencja: całkowita swoboda dla działalności
gospodarczej, ale tą działalnością powinni kierować ci,
którzy są rzeczywistymi producentami. Te dwie konwencje się
rozeszły i nawet walczyły przeciw sobie, ale punkt wyjścia
był taki sam. I co ważniejsze – punkt dojścia też się staje
taki sam.
Jak wygląda Europa wobec podporządkowywania polityki
systemowi liberalnemu i ukrytego albo jawnego totalitaryzmu,
który się za tym kryje? Wydaje się, że brak idei, jaką rolę
ta zjednoczona Europa miałaby w takim świecie odgrywać.
L.M.: Dzisiaj w interesie państw leży niedopuszczenie do
absolutnej globalizacji ekonomicznej. Nie jest to obrona
nacjonalizmów czy rządzących establishmentów, ale obrona
zorganizowanych wspólnot ludzkich, jakimi są państwa. W
ramach państw najlepiej prowadzić walkę z tym, co jest
najgroźniejszym zjawiskiem, czyli z monopolizacją.
Gospodarka światowa w pewnym momencie musi się zwrócić
przeciwko wolnemu rynkowi, bo on będzie dla niej
niekorzystny. Monopolizacja to narzucenie ludziom
wszystkiego i sprowadzenie ich do czegoś całkiem innego niż
nasze pojęcie obywatela. Jeśli ponad granicami państw
zostaną stworzone globalne organizacje gospodarcze, to
wymkną się one spod kontroli. To niebezpieczeństwo tak
zwanych ponadnarodowych koncernów, niebezpieczeństwo bardzo
często przez polityków nie uświadamiane.
Wierzy Pan w to, że organizacje polityczne są w
stanie przeciwstawić się organizacjom ekonomicznym?
L.M.: Organizacje polityczne mają do wyboru: popełnić
samobójstwo albo przeciwstawić się. Ale organizacje
polityczne to organizacje wspólnot ludzi. I to jest sprawa
jeśli nie całej ludzkości, to tej jej części, która nadaje
ton. Świadome warstwy w poszczególnych krajach wiedzą, że
nie mogą doprowadzić do likwidacji własnego państwa
pożeranego przez molocha ekonomicznego, ponieważ sprowadzi
to tych ludzi do najgorszego poziomu, do poziomu – posłużę
się marksistowskim terminem – narzędzia produkcji. Jeżeli
obywateli sprowadzamy do roli płacących podatki albo
konsumentów i producentów, to jest w istocie to samo.
Odbiera to podmiotowość człowiekowi. Ludzie nie są zdolni do
tego, żeby zrezygnować z własnej podmiotowości, więc broniąc
jej, siłą rzeczy bronią własnych państw.
Równocześnie proces globalizacji powoduje, że jest pewien
poziom minimalny, który pozwala uczestniczyć w grze
międzynarodowej. W dającej się przewidzieć przyszłości świat
zostanie zorganizowany w kilka rynków, które powinny mieć co
najmniej po pół miliarda ludzi każdy. Poza tymi rynkami
znajdą się jedynie strefy opóźnione w rozwoju, albo odległe
czy pozbawione ludzi. Tworzenie wspólnych rynków wcale nie
prowadzi ani do unifikacji państwowej, ani do unifikacji
cywilizacyjno-kulturalnej. Unia Europejska sięga do
utopijnego pomysłu jednego państwa w Europie, Stanów
Zjednoczonych Europy, z przyczyn propagandowo-doraźnych. To
taka forma autoreklamy: tworzymy świat bez wojen i biedy.
Integracja ekonomiczna bardzo często umacnia odrębności
polityczne. Dwadzieścia lat temu, w okresie wznowionej
zimnej wojny, w przerażeniu, że stabilizacja zachodnia może
zostać rozjechana czołgami, przywódcy zachodnioeuropejscy
byli gotowi do porozumienia politycznego. Spóźnionym echem
tego było podpisanie traktatu z Maastricht. Wtedy
konieczność jedności politycznej bardziej podkreślano i
rozumiano. Dawno temu, w czasach Adenauera i de Gaulle’a
istniała taka wartość, poważnie traktowana, jak wspólny
interes EWG, który wymagał ograniczeń – i strony nie
szemrały.
Unia Europejska jest tylko związkiem państw, które walczą o
swoje interesy narodowe w ramach jednej struktury
ekonomicznej, ale nie jednej struktury politycznej. Nie ma
organu mogącego decydować za wszystkich, jak parlament
europejski, który byłby taką samą najwyższą władzą, jak Izba
Gmin czy Bundestag. Jeśli nawet powstanie prawdziwy
parlament, a nie ciało doradcze, będzie on rozstrzygał tylko
niektóre kwestie i wyłącznie te, które państwa pozwolą mu
rozstrzygać.
A czy potencjał tego europejskiego organizmu
ekonomicznego nie będzie zużywany na wewnętrzne konflikty,
co spowoduje niezdolność do wspólnej polityki potrzebnej do
przetrwania całości?
L.M.: Pierwsza Rzeczpospolita istniała bardzo długo jako
kraj demokratyczny, we wszystkich innych krajach były wojny
domowe, u nas właściwie nic takiego się nie działo, poza
powstaniem Chmielnickiego. Spoiwem Rzeczpospolitej
szlacheckiej było liberum veto. W momencie kiedy były dwa
różne zdania, słabszy mówił liberum veto i decyzja nie
zapadała. Gdyby słabszy nie mógł powiedzieć liberum veto,
silniejszy narzuciłby decyzję, słabszy by się nie chciał
zgodzić i rozpoczynał wojnę domową. Przy ogromnych wadach
liberum veto, to jednak zapewniało trwałość państwa. W
Europie Zachodniej teoretycznie każde państwo może
powiedzieć „nie” i decyzja nie zapadnie. Oczywiście te
państwa nie są równe, ale państwa, które decydują w Europie
Zachodniej, mają jeszcze bardziej sprzeczne interesy niż
mniejsze kraje. Trzeba, jak mówiono w Pierwszej
Rzeczpospolitej, utrzeć te racje i doprowadzić do kompromisu.
Ten mechanizm w Europie Zachodniej działa. Państwa są
świadome, że rozwiązanie UE prowadzi do natychmiastowego
regresu ich pozycji ekonomicznej, a w ślad za tym i
politycznej.
W książce „Geopolityka” zwraca Pan uwagę na pojęcie
suwerenności. Sądzę, że wokół niego narosło wiele
nieporozumień w związku z naszym akcesem do UE.
L.M.: Trzeba pamiętać, że formy i zakres suwerenności się
zmieniają, ale suwerenność polega na tym, skąd wychodzi
główna decyzja. Jeżeli zawieralibyśmy jakąkolwiek umowę
międzynarodową, kiedykolwiek w tysiącletniej naszej historii,
to każda taka umowa zawiera zobowiązania, które coś
ograniczają. Na przykład zobowiązujemy się, że nie
napadniemy sąsiada. W ten sposób ograniczamy naszą możliwość
działania. Ograniczenie możliwości nie oznacza ograniczenia
suwerenności. Suwerenność Francji nie została ograniczona
przez wejście do NATO. Gdy trzeba było, Francuzi wszystkie
swoje wojska z NATO wycofali, żeby Amerykanie nie mogli użyć
tych wojsk w jakiejś rozgrywce, która nie dotyczy obrony
Francji czy Europy. Ale Francja cały czas była członkiem
NATO. Bardziej niż inni strzegła jednak swej swobody
działania. Suwerenność miała i ma. I my oczywiście żadnej
suwerenności nie oddajemy i musimy o tym pamiętać.
Integracja europejska nie prowadzi do zaniku odrębności
narodowych, ani do zaniku własnego języka czy obyczaju.
Wszystko to zostało spowodowane przez globalizację. Tutaj
bronią, która może być groźna nie jest integracja europejska,
tylko źle wykorzystana telewizja, źle wykorzystany Internet,
wszelkie formy masowej komunikacji źle wykorzystane. To jest
złe wykształcenie i brak należytego wychowania w szkołach.
Jeśli dopiero teraz zaczyna się walka z przemocą w telewizji,
jako echo tego, co już dawno się stało w Ameryce...
Co w takim razie jest zagrożeniem dla Unii
Europejskiej?
L.M.: Są dwa zagrożenia. Pierwsze obiektywne, drugie
subiektywne. Zagrożenie obiektywne jest następujące: Unia
kształtowała się w okresie podzielonej Europy. W owym czasie
ów system wymagał takiego normowania gospodarki, które
wynikało z potrzeb obronnych czy politycznych, co było
jawnie sprzeczne z rachunkiem ekonomicznym. Każdy skrawek,
który nadawał się do wykorzystania rolniczego był
wykorzystywany. W dawnej Europie były takie strefy, gdzie
się nie opłacało czegoś robić, więc się tego nie robiło i
ludność przenosiła się gdzie indziej. Na nieurodzajnych
terenach Pomorza nie opłacało się rozwijać produkcji
towarowej rolnictwa. Przychodziło zboże z Ukrainy, które
było znacznie tańsze. Natomiast w okresie formowania i
rozwoju EWG, wszystkie takie tereny zostały zagospodarowane.
Życie takie nonsensy likwiduje, jednak trudno je szybko
zlikwidować, ponieważ – zwłaszcza tam, gdzie wydawało się,
że to osaczenie jest bardzo silne – dochodziło do pewnych
form nacjonalizmu ekonomicznego, tak to nazwijmy,
występującego u zwykłych szarych ludzi. Gdy byłem w Szwecji,
to w sklepie leżały piękne i brzydkie jabłka. Szwedzi
kupowali te brzydkie, znacznie droższe. Moja żona zapytała,
dlaczego? Usłyszała: One są nasze – jak ich nie będziemy
kupować, to nie będziemy mieli w ogóle jabłek. Ta gospodarka
oczywiście jest gospodarką rynkową, ale została przygotowana
do stanu wojny. Co z tym zrobić? Jeżeli zaczniemy likwidować
taki system, który coś forytuje, to jedni stracą, drudzy
zyskają. Zyska południowa Francja, Hiszpania, Włochy, a
stracą Niemcy i częściowo Anglia. Oni nie są w stanie tego
rozwiązać, ponieważ boją się własnych obywateli. Obywatele
są gotowi obalić rządy, kiedy te będą ich chciały pozbawić
pieniędzy.
To zagrożenie obiektywne. A subiektywne?
L.M.: Następuje zjawisko kryzysu demokracji – nie tyle idei
demokracji, ile umiejętności posługiwania się demokracją.
Jednym z elementów tego zjawiska, który też ma swe źródło w
XVIII wieku, jest doktryna równych praw obywatelskich, która
może być rozumiana prymitywnie lub głębiej, ale jest
rozumiana na ogół prymitywnie. To powoduje, że poziom
przywództwa politycznego systematycznie spada. Mamy skądinąd
pożyteczne zjawisko, że aktywna politycznie staje się coraz
większa część populacji. Jednak umasowienie korzystania z
praw obniża jakość polityki. Co więcej, w krajach bardziej
rozwiniętych zaczyna zwyciężać tendencja, że ci, których
jest więcej – a zawsze jest więcej tych o niższym
wykształceniu – mają rację. Liczba ludzi, którzy nie
rozumieją demokracji, nie potrafią się nią posługiwać, jest
bardzo duża.
Niska jakość przywództwa powoduje, że widzi się tylko
doraźne problemy i nie myśli perspektywicznie. Teoretycznie
w Europie Zachodniej wiadomo, że likwidacja całej tej sfery,
która normuje gospodarkę, dałaby potrzebny tam skok
gospodarczy. Politycy to wiedzą, ale mówią sobie: ja tego
nie zrobię, bo chcę, żeby mnie znowu wybrali. Wiedzą, iż
Unia Europejska powinna liczyć pięćset milionów ludzi i że
warto drogo za to zapłacić. Ale mówią: na razie nam grozi
recesja, musimy dopiero na poszerzenie Europy zarobić. A co
będzie za pięć lat? Bush senior, kiedy w rozmowie
napomknąłem, że koło roku 2000 coś się stanie, popatrzył na
mnie i mówi: wie pan, moje zainteresowanie polityką kończy
się w roku 1996. Każdy z nich myśli: dlaczego mam nie
skorzystać w tej chwili? Nie dla siebie przecież, tylko dla
naszego państwa, dla naszej gospodarki. A Europa i tak
zostanie powiększona. Na razie mamy doraźne potrzeby. To
hamuje zmiany wewnętrzne w UE, które są absolutnie konieczne.
Jak w tej sytuacji powinna zachować się Polska?
L.M.: Nasz udział w integracji europejskiej to powrót do
pewnego procesu, w którym uczestniczyliśmy i który został
przerwany niezależnie od naszej woli w czasie II wojny
światowej, na pół wieku. Były granice, nawet umocnione
granice celne w latach 30., natomiast równocześnie
następował proces jednoczenia ekonomicznego, który wynikał z
rozwoju cywilizacyjnego.
Musimy rozumieć i problemy Polski, i problemy Europy – jej
różnych części o odmiennym charakterze ekonomicznym:
północnego zachodu, krajów śródziemnomorskich i krajów na
wschód od Łaby. Problemem społecznym i ekonomicznym numer
jeden jest w Polsce strefa niezurbanizowana. Co najmniej
połowa ludności Polski znajduje się w strefie
niezurbanizowanej, to znaczy w strefie wsi i małych oraz
średnich miasteczek, które w istocie istnieją po to, aby
wieś obsługiwać. Cała ta strefa może żyć z tego, co daje
ziemia, przede wszystkim z żywności. Nie możemy sobie
wyobrażać, że Polska się stanie Belgią, tylko odpowiednio
większą albo zachodnią częścią Niemiec czy północnymi
Włochami. Gdybyśmy chcieli powiedzieć, że ludność strefy
niezurbanizowanej ma mieć inną podstawę egzystencji niż
rolnictwo czy leśnictwo (nawet jeżeli to leśnictwo będziemy
traktować jedynie jako produkcję tlenu), to z czego
utrzymamy tych ludzi? Zbudujemy tam przemysł? Wszędzie w
Europie następuje jego redukcja, takie fabryki jak w XIX
wieku nie są już potrzebne. W Belgii, czy jeszcze bardziej w
Danii, jest niewielki procent utrzymujący się z rolnictwa,
bardzo tam efektywnego. W Niemczech jest ono mniej efektywne,
ale w stosunku do ogółu populacji jest to tak mało, że można
tych ludzi wziąć na utrzymanie przez system dopłat. Kto
jednak weźmie na garnuszek 20 milionów Polaków? I jaki jest
sens utrzymywania ludzi bez pracy, co powoduje ogromnie
niszczące skutki społeczne? Cóż więcej możemy dać naszej
strefie niezurbanizowanej? Niektórzy mówią: turystykę. W
sytuacji, w której Hiszpania, Francja, Włochy mają kłopoty z
turystyką, bo cały świat jest otwarty, a komunikacja z
Tahiti czy jakimiś wyspami na Oceanie Indyjskim jest już
bardzo prosta?
Jaka więc droga pozostaje?
L.M.: Nie ma innej drogi od tej, jaka się wytworzyła
historycznie, ponieważ w naszej części Europy, inaczej niż w
basenie śródziemnomorskim i w Europie Północno-Zachodniej,
rolnictwo zawsze odgrywało istotną rolę. Byliśmy zbyt wielcy,
obszarowo i populacyjnie, żeby nagle tak zagęścić Polskę jak
w środkowej Anglii czy północno-wschodniej Francji.
Charakter naszej części Europy powoduje, że tutaj utrzymanie
ludności wiejskiej z ziemi zawsze było naturalne. I jeśli
się dziś o tym mówi, to nie jest jakieś zacofanie lub
dążenie do przywrócenia przeszłości, której już dawno nie
ma. Patrząc w przyszłość nie znajdziemy innego rozwiązania
dla tych ludzi.
W Polsce nałoży się na siebie kilka zjawisk: wejście
w okres aktywności roczników wyżu demograficznego i
kulminacja problemów związanych z bezrobociem oraz z tą
ludnością „wydziedziczoną”, pochodzącą z obszarów
niezurbanizowanych i wbrew propagandzie pozbawioną
perspektyw w Unii Europejskiej.
L.M.: Te zjawiska już następują i powodują prawie całkowitą
bezradność rządzących i dość prymitywne myślenie, że jeżeli
wejdziemy do UE, to przestaną być to nasze problemy i staną
się „ich” problemami. Oczywiście powinniśmy je sami
rozwiązywać, przede wszystkim dlatego, że je znamy. Ludzie
na Zachodzie traktują nas trochę podobnie do własnego wzorca.
Konflikt, który występuje w UE, niezbyt silny, ale
długotrwały, pomiędzy Północą a śródziemnomorskim Południem,
wynika ciągle w znacznej mierze z tego, że ta dominująca
Północ nie zdaje sobie sprawy z problemów Południa. Tym
bardziej nie chcą sobie zdawać sprawy z problemów
europejskiego Wschodu.
Proszę pomyśleć co będzie, jeśli przyjmiemy jakieś
rozwiązania, które pominą nasz problem strefy
niezurbanizowanej. Uzyskamy jakieś korzyści – na przykład
przez 15 lat nie będzie wolno sprzedawać ziemi, a dopłaty
będą o 50% wyższe, czyli maksymalnie to, co się niektórym
słabym politykom dziś marzy – i wejdziemy do Unii
Europejskiej. Ta Unia i my staniemy przed problemem, że
niektórzy producenci żywności dostając dopłaty, zaczną
wysoko zarabiać, a większość nie będzie miała z czego żyć.
I problem wróci do punktu wyjścia...
L.M.: Stanie się znacznie ostrzejszy, ponieważ zostanie
zderzony z inną rzeczywistością. Ten sam problem jeszcze
ostrzej wystąpiłby na Białorusi. Tam jeśli by wprowadzić
dzisiejszy system polski i zlikwidować kołchozy, to część
ludności nie miałaby z czego żyć. Nie miałaby środków na to,
żeby kupować żywność u tych, którzy w tym całym procesie
przejęliby najlepsze gleby. I to jest ten problem podstawowy.
Ale nie jedyny.
Jeśli mamy iść do Unii Europejskiej, to musimy w tej Europie
zająć jak najmocniejszą pozycję. A nie – jakąkolwiek. Musimy
powiedzieć – sobie przede wszystkim, bo zachodni
Europejczycy to wiedzą – że są takie dziedziny, w których
wspólne rozwiązania europejskie będziemy podejmowali i że
równocześnie są i takie, które z gestii wspólnych decyzji
europejskich są wyłączone.
Gdyby problem jedności Europy powstał w roku 1945 i my byśmy
w tym momencie powiedzieli: proszę bardzo, wstępujemy do
Stanów Zjednoczonych Europy i przyjmujemy wasze prawo, to
czy to by oznaczało, że wtedy pozbawilibyśmy kobiety praw
wyborczych? Tylko dlatego, że Francuzki ich nie posiadały?
Bo we Francji prawo to przyznano kobietom dopiero w roku
1946. Czy moglibyśmy zgodzić się na taki jaskrawy regres?
Nie. Więc dlaczego dziś mielibyśmy godzić się na jaskrawy
regres, kiedy mówimy, że dla zdrowia obywatela należy
trzymać takie a takie normy żywności? I tylko dlatego, że w
Europie Zachodniej są te normy mniej ostre, mamy z nich
rezygnować?
Tymczasem przewidywany jest kryzys społeczny w
Polsce, sytuacja rewolucyjna...
L.M.: Wszystko prawdopodobnie zostanie gwałtownie
przyspieszone, ponieważ zjawiska bardzo negatywne w Polsce
wchodzą w fazę krytyczną. Prawdopodobnie już w bieżącym roku
bezrobocie przekroczy 4 mln z wszelkimi tego skutkami. To
ogromna ilość problemów przez lata nie rozwiązywanych, które
się kumulują i doprowadzą do jakiegoś ogólnego kryzysu w
Polsce, nie tylko ekonomicznego, być może doprowadzą do
radykalnych zdarzeń. Przypuszczam, że już w tej chwili
wejście Polski do unii ekonomicznej Europy jest niestety
niemożliwe. Dlatego, że dzisiaj nasze wejście nic nie daje
Unii, bo to, czego potrzebowała – dostępu do naszego rynku,
już dostała. W tej chwili musiałaby tylko płacić. W sytuacji,
kiedy Europa Zachodnia już zaspokoiła swe doraźne potrzeby
gospodarcze w związku z Polską, będzie się bała nas
przyłączyć. Będą, już są – eskalowane ze strony UE – warunki
z założeniem, że na któryś powiemy: nie. To wszystko daje
rokowania pomyślne i niepomyślne. Niepomyślne dlatego, że
będzie trzeba przeżyć ciężkie czasy. A rokowania pomyślne,
ponieważ ciężkie czasy zwiększają zdolność do wysiłku.
Myślę, że poważne podejście do problemu powinno się teraz
sprowadzać do szukania rozwiązania, żeby wejść do tej
gospodarczej unii jako czynnik bardziej polityczny niż
gospodarczy, żeby wspólnie zacząć decydować o Europie
Zachodniej. W naszym interesie jest integracja ekonomiczna
całej Europy aż po granicę rosyjską.
Co w takim razie szczególnego moglibyśmy wnieść do
tej jednoczącej się Europy?
L.M.: Jesteśmy, obok Anglii, w istocie najstarszym
nosicielem państwa obywatelskiego w Europie. Do kultury
politycznej Europy jesteśmy w stanie wnieść bardzo dużo.
Oczywiście, jeżeli będziemy wnosili to, co było szczytowe w
naszych osiągnięciach, a nie to, co było nędzne. Jesteśmy w
świecie dzisiejszym, gdzie tak popularne są hasła
feministyczne, tymi, którzy pierwsi wnosili równe prawa
polityczne i socjalne kobiet. Może niedaleko za nami byli
inni, ale poza lokalnym rozwiązaniem norweskim, Polska była
drugim krajem, który nadał prawa obywatelskie kobietom. I
nie wywołało to wtedy, w 1918 roku, żadnego niezrozumienia
społecznego.
Zostało to uznane za zupełnie naturalne.
L.M.: Tak, a w Anglii ładnych parę lat się temu sprzeciwiano.
Możemy wnieść także wiele w zakresie kultury. Specyfika
polskiej literatury – na przykład nasz romantyzm jest
wartością europejską. Ale jest jeden warunek: że będziemy
tworzyli coś nowego, wyrastającego z tradycji, a nie
powielali innych, tak jak to robimy teraz. Nie mówiąc o tym,
że aby móc coś wnieść, trzeba rozwijać własną świadomość, w
oparciu o nasze własne doświadczenia. Jeśli dzisiaj chcemy
obejrzeć film, w którym chwali się ludzi za to, że chcą
zginąć za ojczyznę, to będzie to wyłącznie film amerykański,
który się dzieje podczas II wojny światowej albo wojny
secesyjnej.
Dziękuję za rozmowę.
Warszawa, 16 marca 2002 r.
. . . .