"Tak na nich patrzę, jakbym ich znał wiele lat".
Omówienie książki Marcina Furdyny i Marka Rodzika "Czytaliśmy Piłsudskiego. Rozmowy z Leszkiem Moczulskim".
Książka składa się z rozmów, które w latach 2013-2015
przeprowadzili z Leszkiem Moczulskim dwaj młodzi historycy:
Marcin Furdyna i Marek Rodzik. W słowie wstępnym
zasugerowali klimat tych spotkań: "Zjawialiśmy się u
Profesora w godzinach popołudniowych, nierzadko wychodząc po
północy".
Sens całego projektu jest wyjaśniony w tytule oraz w słowie
wstępnym autorów. Zwracają oni uwagę na to, że Leszek
Moczulski "dziś pozostaje chyba ostatnim ideowym
spadkobiercą myśli politycznej Józefa Piłsudskiego[1]". Jest
to więc spojrzenie na ostatnie 100 lat historii Polski i
Europy oczami piłsudczyka. Dobry pomysł, biorąc pod uwagę
fakt, że w tym roku obchodzimy 150-lecie urodzin Marszałka!
Zasadnicza treść książki podzielona jest na siedem
rozdziałów, z których każdy poświęcony jest innemu tematowi.
Każdy rozdział to jakby osobna rozmowa (choć biorąc pod
uwagę objętość rozdziałów, zapewne każdy z nich był owocem
co najmniej kilku wielogodzinnych rozmów).
Dwa pierwsze rozdziały ("Źródła myślenia Piłsudskiego i
Dmowskiego" oraz "Piłsudski, Dmowski i Wielka Wojna") poświęcone są - przynajmniej formalnie - obydwu "ojcom
niepodległości". Moczulski nie udaje, że jest w sporze
między nimi neutralny. Jego sympatie są wyraźnie po stronie
Marszałka. Także proporcje tekstu są wyraźnie zachwiane na
korzyść Piłsudskiego. Ta część książki to - z jednej strony
- streszczenie, a z drugiej - rozwinięcie analiz Leszka
Moczulskiego zawartych w monumentalnym "Przerwanym polskim
powstaniu 1914"[2]. To najważniejsza i najbardziej osobista
książka Moczulskiego wydana w III RP.
Podobną rolę odegrała "Wojna Polska 1939[3]", która była
najważniejszym dziełem Moczulskiego wydanym oficjalnie w
okresie PRL. Streszczeniem i rozwinięciem tez zawartych w
tej książce jest trzecia rozmowa - "Droga do II wojny
światowej". To najobszerniejszy z rozdziałów, liczący 129
stron (1/3 całego tomu).
Kolejna rozmowa ("Winston Churchill i jego legenda") to
równocześnie skrótowe omówienie historii II wojny światowej.
Pierwsze 250 stron książki jest więc osobistym komentarzem
Moczulskiego do historii Polski i Europy w pierwszej połowie
XX wieku (z licznymi dygresjami dotyczącymi wieku XIX). Jest
to komentarz, dodajmy, bardzo nierówny, gdy idzie o jego
szczegółowość i systematyczność. Są kwestie omówione bardzo
dokładnie, inne zostały zaledwie zarysowane.
Kolejne dwie rozmowy (obszerna, 70-stronicowa rozmowa - "Rok
1944: co zamiast powstania?" oraz najkrótsza - zaledwie 10
stron - która dała tytuł całemu tomowi - "Czytaliśmy
Piłsudskiego") są poświęcone 45 latom historii Polski
Ludowej widzianej z perspektywy środowiska oficerów Armii
Krajowej. Także i tutaj brakuje systematyczności -
szczegółowo omówione jest jedynie zagadnienie Powstania
Warszawskiego, które stanowiło początek tego okresu.
Ostatnia, dość krótka rozmowa (ok. 20 stron) poświęcona jest
problematyce Międzymorza.
Dodatkową wartością książki jest bardzo osobiste
posłowie
prof. Jacka Bartyzela - "Śniła mu się Wielka Polska". Tytuł
posłowia stanowi nawiązanie do wystąpienia Leszka
Moczulskiego przed sądem w 1982 roku Bartyzel i Moczulski
wspólnie działali w Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela
i chociaż ich polityczne drogi w 1979 r. się rozeszły
(Bartyzel działał dalej w Ruchu Młodej Polski, Moczulski
założył Konfederacje Polski Niepodległej), to jednak
przyjaźń i szacunek pozostały do dzisiaj. Moczulski: "Każde
pokolenie zostanie osądzone, czy było zdolne stawić czoła
największym wyzwaniom dotyczącym samej ludzkiej kondycji - i
to wówczas, gdy przewodzący mu przywódcy nie mogli jeszcze
znać skutków swych decyzji[4]". Bartyzel: "Nie ma [...]
wątpliwości, że Klio odda kiedyś w pełni to, co należne
Leszkowi Moczulskiemu nie tylko jako autorowi znakomitych
książek historycznych, politologicznych i geopolitycznych,
ale również jako bohaterowi historii, człowiekowi i Polakowi
niezłomnemu[5]".
***
Zaskakują bardzo obszerne wywody Leszka Moczulskiego na
temat kwestii leżących, wydawałoby się, daleko od głównego
tematu każdego z rozdziałów. Rozdział I otwierają
szczegółowe analizy demograficzne, rozdział II - szczegółowy
opis sytuacji politycznej w Europie na przełomie XIX i XX
wieku. Czytelnik, który nie jest żywo zainteresowany tymi
kwestiami może być znużony, ale i trochę zniecierpliwiony
takim podejściem do tematu. Wydaje sie jednak, że jest to
świadoma i celowa prowokacja intelektualna Moczulskiego
zarówno wobec swych rozmówców, jak i wobec czytelników.
Istotą tej prowokacji jest wykazanie, jak głęboka i szeroka
analiza jest możliwa i potrzebna przy ocenianiu
rzeczywistości politycznej. Wymaga ona wiedzy nie tylko
politycznej i historycznej, ale także ekonomicznej i
socjologicznej.
Taka głęboka analiza pozwala zrozumieć mechanizmy regulujące
bieg historii i wyznaczające jej kierunek. Mechanizmy te
powinien znać i rozumieć każdy, kto chce profesjonalnie
uprawiać lub komentować politykę. Efekty działań
politycznych nie są - wedle Moczulskiego - przesądzone
("Bieg historii nigdy nie jest zdeterminowany"[6]) i narody
mają pewną swobodę manewru. Liderzy polityczni muszą jednak
zdawać sobie sprawę z istniejących ograniczeń ("Kierunki
polityki wynikają z istniejącej rzeczywistości"[7]). Pogląd
ten dobrze ilustrują ostatnie dwa zdania książki, będące jej
swoistą pointą - "Nie jesteśmy w stanie przewidywać
przyszłych wydarzeń, ale możemy uświadamiać sobie, w którą
stronę zmierza proces, który sami wytwarzamy. Dobrze jest
bowiem wiedzieć dokąd płynie rzeka, w której tak beztrosko
brodzimy[8]".
Duże wrażenie robi szczegółowe omówienie przyczyn wybuchu I
wojny światowej. Na tym przykładzie przekonujemy się, że nie
jest możliwe precyzyjne prognozowanie przyszłości. "W
rozgrywce uczestniczyło, z różnym stopniem aktywności,
siedem państw. Razem tworzyły one węzeł 21 sprzężeń
zwrotnych. Dochodziły do tego sprzężenia pomiędzy
sprzężeniami. W sumie tworzyło to ich ponad 60. I to tylko
pomiędzy państwami. Bo wewnątrz poszczególnych krajów
występowały osobne ośrodki oddziałujące na siebie"[9].
Moczulski zwraca uwagę, że losy wojny potoczyłyby się
inaczej, gdyby nie błędy niemieckie. "W geostrategicznej
sytuacji 1914 r. oba mocarstwa centralne powinny
współdziałać, a optymalny kierunek uderzenia prowadził na
Ukrainę. Przy remisowym rozstrzygnięciu na froncie zachodnim
rozgromienie wojsk rosyjskich przez główne siły
niemiecko-austriackie kończyło wojnę zapewniając Niemcom
geopolityczny sukces na głównym kierunku ich ekspansji - i
to w dość krótkiej perspektywie czasu"[10].
Najważniejszy błąd, który popełnili w tym czasie nie tylko
Niemcy, ale także inne mocarstwa biorące udział w wojnie,
polegał na braku myślenia w kategoriach geopolitycznych.
Takie stanowisko nie dziwi ze strony Moczulskiego, który
jest twórcą polskiej geopolityki[11]. "Wojnę prowadzono tak,
jakby geopolityka nie istniała. Brakowało nie tylko jasnych
celów, lecz nawet świadomości, co przez konflikt chce się
uzyskać - poza jego wygraniem [...]. Anglicy mogli być
zadowoleni, bo gospodarka niemiecka została zepchnięta na
dalszy plan, zaś oni uzyskali prawie wszystkie niemieckie
kolonie. Szybko jednak okazało się, że to właśnie
Brytyjczycy i Amerykanie muszą wyciągać Niemcy za uszy z
kryzysu gospodarczego za własne pieniądze, bo ten kraj
okazał się niezbędnym spoiwem w międzynarodowym układzie
handlowym [...]. Co osiągnęli Francuzi? Alzację, Lotaryngię
i groźnego, dyszącego żądzą odwetu sąsiada[12]".
I Kompania Kadrowa miała - wedle Moczulskiego - znaczenie
nie tylko symboliczne (zapoczątkowanie polskiego czynu
zbrojnego w czasie I wojny światowej), ale realne.
"Militarnie nie miało to żadnego znaczenia, politycznie -
ogromne [...]. Sprawa polska została umiędzynarodowiona - to
znaczy, że mocarstwa muszą ją podjąć i rozwiązać[13]".
[Działania powstańcze 1914 roku] "wznowione w listopadzie
1918 r. przez Polską Organizację Wojskową, samorzutnie
wspartą przez inne podobne związki, doprowadziły w ciągu
paru dni do odbudowy Rzeczpospolitej[14]". Obszerne
uzasadnienie tej tezy znajdujemy we wspomnianym wyżej
"Przerwanym polskim powstaniu 1914".
***
Zaskoczyły mnie wielokrotne próby Leszka Moczulskiego,
zrewidowania historii II wojny światowej. Zawsze wydawało mi
się, że pisanie alternatywnych wersji wydarzeń historycznych
nie ma sensu. Furdyna i Rodzik także wydają się sceptyczni w
tej kwestii. Tymczasem Moczulski okazuje się zwolennikiem
takich intelektualnych zabaw. Zarzuca historykom II wojny
światowej bezkrytyczne podejście do tematów ("II wojna
światowa w obrazie literatury - to jest kismet. Allah
powiedział - i tak się musiało stać"[15]). W opinii
Moczulskiego, wydarzenia z lat 1939-1945 to pasmo błędów i
pomyłek oraz niewykorzystanych szans (po każdej ze stron).
Krytykuje więc kampanię norweską Wielkiej Brytanii w 1940
("Po co zdobywać Narvik, gdy jest oczywiste, że bez wyparcia
Niemców z południowej Norwegii tego runodajnego portu nie
można obronić?[16]"), krytykuje brytyjską decyzję o
dokonaniu przewrotu w Belgradzie wiosną 1941 r. ("Wehrmacht
stoi z bronią u nogi, aktualnie nie ma z kim walczyć.
Churchill i Eden uznają to za świetny moment, aby dokonać
antyniemieckiego przewrotu w Belgradzie[17]"), krytykuje
decyzje o wysłaniu w 1941 r. wojsk brytyjskich na Bałkany
("W styczniu 1941 r. Włosi byli rozbici, można było zdobyć
prawie bez walki Trypolis, wypchnąć wroga z Afryki,
przywrócić kontrolę nad całym Morzem Śródziemnym. Ale nie!
Wojska brytyjskie zamiast na Trypolis, posłano do Grecji,
potem je pięknie wyewakuowano - oczywiście zostawiając całą
broń[18]"). Churchill obrywa także za niewykorzystanie
okazji do wkroczenia na Bałkany w 1943 r. ("Dysponując
absolutną przewagą na morzu i w powietrzu oraz wielką flotą
transportową, Brytyjczycy mogą zająć bez wystrzału Dalmację,
bronioną od wschodu przez najdziksze w Europie góry.
Churchill, pieszczący koncepcję bałkańską, tego nie
dostrzega[19]"). Nie mniejsze błędy popełniali także -
zdaniem Moczulskiego - Amerykanie. Przykładowo - w czerwcu
1944 r. wylądowali w Normandii, zamiast wysadzić desant w
południowej Francji ("Czemu zachodni alianci woleli atakować
tam - i to świadomie - gdzie obrona niemiecka była
najsilniejsza? Marsylia leży bliżej Strasburga niż
Cherbourg, proszę sprawdzić na mapie. Południowa Francja
była całkowicie nieprzygotowana do obrony, zaś alianci
zyskiwali na czasie, gdyż nie musieli przewozić wojsk z
basenu Morza Śródziemnego do Wielkiej Brytanii[20]"). Także
Hitler popełniał błędy: nie wykorzystał okazji, aby w 1940
r. wkroczyć do państw arabskich i wykorzystać panujące tam,
antybrytyjskie nastroje ("Hitler miał szansę wygrać wojnę w
momencie, kiedy poszedłby na Bliski Wschód. Ale było to poza
jego wyobraźnią[21]"). Z kolei w 1941 r., zdaniem
Moczulskiego, Hitler zbyt wcześnie zaatakował ZSRR ("Gdyby
Niemcy opóźniły swoją ofensywę i skupiły sie na rozbudowie
potencjału wojennego - dalszy los Sowietów zostałby
zagrożony"[22]). Najważniejsza teza, którą kwestionuje
Moczulski, dotyczy założenia, że głównym celem Hitlera od
początku II wojny światowej było zniszczenie Związku
Sowieckiego ("Przed grudniem 1940 r., nikt w sztabach
niemieckich nie narysował kreski na mapie ani nie napisał
stroniczki koncepcji, jak może wyglądać wojna z Rosją -
niemiecki sztab generalny w ogóle sie tym nie
zajmował[23]"). Wedle Moczulskiego antysowieckie nastawienia
Hitlera przed wojną było pozorowane. W rzeczywistości dążył
on do rozbicia Francji i Wielkiej Brytanii. "Hitler przez
kilkanaście przedwojennych lat nieprzerwanie opowiadał o
konflikcie z Rosją sowiecką. NSDAP rywalizował z KPD -
przeniesiono to z czasem na stosunki międzypaństwowe. Pakt
antykominternowski tak się tylko nazywał, skierowany był
jednak wyłącznie przeciwko mocarstwom zachodnim[24]". Co
ciekawe, są także postacie z historii powszechnej, które
Moczulski broni (wbrew powszechnej krytyce). Przykładem jest
premier Wielkiej Brytanii w latach 1937-40 Arthur Neville
Chamberlain, uważny za głównego przedstawiciela polityki
appeasementu, która doprowadziła do wybuchu II wojny
światowej. Zdaniem Moczulskiego polityka Wielkiej Brytanii w
okresie Monachium to było ">>powstrzymywanie<< wybuchu wojny
aż do momentu, gdy mocarstwa zachodnie odbudują swoją
przewagą militarną, uniemożliwiająca Hitlerowi rozpoczęcie
zbrojnego konfliktu[25]". Także sukces Bitwy o Anglię w 1940
r., przypisywany Churchillowi, był w istocie zasługą
Chamberlaina, który wcześniej podjął decyzje o rozbudowie
RAF ("To Chamberlain zapewnił zwycięstwo. Churchill tylko
przypiął laury[26]").
***
Niemniej oryginalne tezy (ale - moim zdaniem - bardziej
przekonujące, gdyż oparte na szczegółowych argumentach)
formułuje Leszek Moczulski w odniesieniu do spraw polskich.
W książce dokładnie omówione są dwa wydarzenia z naszej
historii w czasie II wojny światowej: wojna 1939 r. oraz
powstanie 1944 (a szerzej - plan "Burza").
Moczulski broni założeń polityki zagranicznej Józefa Becka a
doprowadzenie przez niego do sojuszu polsko-brytyjskiego w
1939 r. ocenia jako sukces ("Gdyby nie było sojuszu
polsko-brytyjskiego, Wielka Brytania - ale także Stany
Zjednoczone - nie działałyby na rzecz zachowania państwa
polskiego, choćby satelickiego, i jego rekompensaty
terytorialnej za utracone ziemie. A to wielka różnica: PRL z
Ziemiami Zachodnimi czy 17 republika ZSRR, okrojona do
powiększonego o Poznań i Kraków Kraju Priwislanskiego[27]").
Chwali polski plan obronny z 1939 r. ([Autorzy tego planu]
"pragnęli dokonać prawie niemożliwego - i starali się
podbudować przesadnym optymizmem. Na przyszłe wydarzenia nie
miało to żadnego wpływu. Co najwyżej umożliwiało,
przeraźliwie płaską przecież krytykę. Nie pozwalała ona
dostrzec determinacji i siły charakteru ludzi, którzy ten
plan przygotowali i konsekwentnie wprowadzali w życie. Nawet
skrajna ekonomia sił, na której zbudowany był plan >>Z<<,
jaka prawie nie ma precedensów w historii sztuki wojennej,
przez prawie nikogo nie została doceniona[28]"). Broni
decyzji marszałka Śmigłego-Rydza o opuszczeniu terytorium
Polski w 1939 r. ("Zrobił to samo, co Kościuszko w 1792 r.
czy książę Poniatowski w 1813 r., wszyscy kolejni naczelni
wodzowie 1831 r., Mierosławski i Langiewicz w 1863 r.,
Piłsudski w 1906 r. Po klęsce czy przegranej opuszczali
kraj, aby kontynuować walkę za granicą[29]"). Neguje, aby
Francja 12 września 1939 r. w Abbeville podjęła decyzje o
nieudzieleniu Polsce pomocy ("Posiedzenie Najwyższej Rady
skończyło się bez podjęcia jakiejkolwiek decyzji, nie
sformułowano nawet wniosków z dyskusji. Pozostawiono wolną
rękę Francuzom, a ściślej - Gamelanowi[30]"), uznaje, że
decydujące znaczenie miała agresja sowiecka 17 września 1939
("Ofensywa [na Zachodzie przeciwko Niemcom], rozstrzygająca
o losie wojny, prędzej czy później musiałaby ruszyć. Nie
doszło do tego, gdyż [...] Sowieci zaatakowali Polskę[31]").
Gdy idzie o Powstanie Warszawskie (czy szerzej - o plan
"Burza"), to także i w tej dziedzinie Moczulski broni
decyzji podejmowanych przez polskich oficerów ("Sięgano do
tradycji powstania styczniowego oraz powstańczych działań
strzeleckich w Kieleckiem w sierpniu-wrześniu 1914 r.[32]").
Komplementuje militarne aspekty planu ("To doskonała
sztabowa robota[33]"). Podkreśla, że o ile militarnie akcja
"Burza" była wymierzona w Niemców, o tyle politycznie - w
Sowietów ("ale stanowiła działanie obronne[34]"). Polityczne
cele planu "Burza" Moczulski definiuje w sposób następujący
- "Polacy postawili Stalina przed alternatywą: albo uznać
polską suwerenną władzę nad zajmowanymi obszarami, albo
zdusić ją siłą. To drugie rozwiązanie dowodziło, że Sowieci
są agresorem, prowadzą wojnę z jednym z krajów >>Wielkiej
Koalicji<<[35]".
Moczulski twierdzi, że Stalin zorientował sie w pułapce,
którą AK na niego zastawiło i dlatego w ostatniej chwili[36]
zdecydował się zatrzymać sowiecką ofensywę na przedpolach
Pragi i przerzucić na Niemców zadanie "pacyfikacji ziem na
zachód od Wisły[37]". Wcześniej (tj. po zamachu na Hitlera w
lipcu 1944 r.) alianci - wedle Moczulskiego - na wschodzie i
na zachodzie "rzucili się naprzód, aby zająć jak
najwięcej[38]". "Zamach na Hitlera - widmo rozpadu Rzeszy
zadziałało, jak wystrzał z pistoletu startowego[39]".
Decyzja o "Burzy" w stolicy zapadła w Warszawie 21 lipca
1944 r. w gronie trzech generałów (Tadeusz Bór-Komorowski,
Tadeusz Pełczyński i Leopold Okulicki), z udziałem płk
Józefa Szostaka. 25 lipca decyzję tę zatwierdziła Rada
Ministrów w Londynie. Decyzja ta podyktowana była - po
pierwsze - obawą, że Niemcy potraktują Warszawę jako
twierdzę, co oznaczałoby zagładę stolicy ("Jedynie szybkie
zajęcie miasta mogło je uchronić[40]"). Po drugie -
"Wstrzymanie się od podjęcia walki było jednoznaczne z
całkowitą kapitulacją [...]. Jeśli Polacy nie podjęliby
czynnej walki z Niemcami w takim rozmiarze, że nie można by
było tego ukryć przed opinią publiczną Zachodu,
uwiarygodnialiby oszczerstwa sowieckie[41]". Tak więc, wedle
Moczulskiego, w 1944 r. miasta nie można było ocalić.
Natomiast trzeba było w tych ekstremalnie trudnych
warunkach, bronić niepodległości kraju.
Moczulski podkreśla nastroje powstańcze w stolicy, które
powodowały, że "wstrzymanie się od podjęcia walki stawało
się niemożliwe[42]". W tym kontekście istniało - zdaniem
Moczulskiego - niebezpieczeństwo wybuchu spontanicznych
chaotycznych walk w Warszawie, które doprowadziłby do
krwawej pacyfikacji miasta przez Niemców[43]. I przedstawia
jeszcze jeden argument: "Przez blisko pięć lat budowano
armię podziemną w kraju, nie po to, aby w decydującym
momencie schowała się w mysiej dziurze[44]".
Broniąc decyzji o wybuchu Powstania Warszawskiego Moczulski
przypomina kluczowe fakty[45], jak np. to, że Warszawa w
toku Powstania została zburzona w 25% a reszta zniszczeń
polskiej stolicy (w sumie - 83%) przypada na okres
wcześniejszy (m.in. wrzesień 1939 roku) a zwłaszcza na okres
popowstaniowy. Gdyby nie było Powstania, Warszawa byłaby
zapewne areną walk sowiecko-niemieckich i w tym kontekście
warto pamiętać, że np. Budapeszt w wyniku 6-tygodniowego
oblężenia został zniszczony w 40%. Przypomnienie tych faktów
służy Moczulskiemu jako argument przeciwko poglądowi, że
Powstanie doprowadziło do katastrofy w postaci całkowitego
zniszczenia Warszawy. Wynika bowiem z tego, że - gdyby
Powstanie nie wybuchło - miasto i tak w dużym stopniu
zostałoby zniszczone w wyniku sowieckiego oblężenia i
niemieckiej obrony.
Podobny argument dotyczy ofiar ludzkich. "Gigantyczne ofiary
poniesione przez ludność cywilną podczas II wojny w
mniejszym stopniu spowodowane były działaniami wojennymi,
bombardowaniami, ostrzałem artyleryjskim, okrucieństwem
rozwydrzonych żołdaków (również tak masowym, jak rzeź Woli),
a w większym codziennym terrorem, wyniszczeniem całej
populacji, szybko przechodzącym w ludobójstwo[46]". W tym
kontekście Moczulski przypomina, że 3/4 ofiar cywilnych na
ziemiach polskich nie było związanych z działaniami
militarnymi. W Czechach, gdzie nie było zbrojnego oporu
ludności, ten współczynniki wynosił aż 96%.
Jest to myślenie znane w ekonomii, które uwzględnia koszt
alternatywny. "Fałszywe stereotypy, peerelowskie, nieco
tylko przestrojone, ciągle są w obiegu [...]. Traktowanie
powstania w sterylnej izolacji. Nie tylko od wydarzeń
rozgrywających się wówczas w Polsce i w Europie, lecz przede
wszystkich od możliwych alternatyw. Formuła jest prosta.
Wybuch powstania - to nieszczęście, nie ma powstania - nie
dochodzi do nieszczęścia[47]".
Moczulski podkreśla zresztą, że nie można przywódcom Armii
Krajowej stawiać zarzutu, że wywołali powstanie ze
świadomością, iż Sowieci zatrzymają ofensywę na wiele
miesięcy i umożliwią Niemcom brutalną pacyfikację stolicy.
"Podjęli ryzyko, bo mieli prawo sądzić, że jeśli nawet
Stalin zatrzyma ofensywę, to za parę dni ją wznowi"[48]. To
ważne stwierdzenie, bowiem niektórzy współcześni historycy
czy politycy usiłują przedstawiać Powstanie Warszawskie jako
celowo wywołaną katastrofę. Co ciekawe - twierdzą tak także
zwolennicy Powstania, którzy uważają, że przywódcy Polskiego
Państwa Podziemnego mieliby prawo podjąć taką decyzję. Taka
"pochwała Powstania", która - moim zdaniem - jest niczym
innym, jak "pochwałą głupoty", jest całkowicie obca
Moczulskiemu. "Zarzut, że polscy przywódcy, krajowi i
emigracyjni, godzili się na zagładę miasta i jego
mieszkańców, aby zdyskontować to politycznie, jest fałszywy,
głupi i oburzający. Nikt nic takiego nie proponował[49]".
"Tak bardzo troskliwie wybierano datę wybuchu, aby
maksymalnie można było ograniczyć straty[50]". W tym
kontekście Moczulski przypomina kluczową zasadę, na jakiej
opierał swoje działanie Piłsudski i jego ludzie. "Najpierw w
Legionach, później w Wojsku Polskim obowiązywał kanon
oszczędzania krwi [...]. Ale - i to jest kluczowe -
nakazywano oszczędzać krew w walce - a nie unikając walki.
Doceniano konieczność poświęcenia - jeśli jest działaniem
rozumnym, a nie gestem[51]".
W tym kontekście należy postrzegać polemikę Moczulskiego z
obiegowym sposobem postrzegania doktryny powstańczej,
opartej rzekomo na romantycznych uniesieniach (dodam od
siebie - jest on widoczny we współczesnej polityce
historycznej i bardzo mnie drażni; z tym, że dzisiaj motywów
tych, którzy podejmowali beznadziejną walkę postrzega się w
uniesieniu moralnym, a nie romantycznym). "Doktryna
powstańcza mówi: my jesteśmy Chrystusem narodów i musimy
światu pokazać, w jakim cierpieniu za ten świat giniemy.
Chór pochwalnych krytyków do dziś powtarza, że doktryna
powstańcza to apoteoza klęski[52]". Istota doktryny
powstańczej polega - zdaniem Moczulskiego - na czymś
zupełnie innym. "Doktryna powstańcza wymaga ogromnego
wysiłku intelektualnego, ciągłej aktualizacji, szukania
nowych rozwiązań - gdyż cel był nieprawdopodobnie trudny,
prawie niemożliwy do zrealizowania [...]. Nasze dwa
największe wkłady do politycznej myśli europejskiej i
światowej to tolerancyjne i demokratyczne państwo prawa - I
Rzeczpospolita, oraz wspaniała doktryna
niepodległościowa[53]".
Omawiając postawy Polaków w czasie II wojny Moczulski
kładzie nacisk nie na bohaterskie czyny ("Nie były one
wyłączna właściwością Polaków. Z równym bohaterstwem w
jeszcze bardziej beznadziejnej sytuacji Niemcy bronili
Berlina, a Rosjanie wymierającego z głodu Leningradu[54]"),
ale na inne cechy pokolenia "Kolumbów". "Zapamiętajmy
również - a może przede wszystkim - wysoką klasę
organizacji, zdolność do konstruktywnego, twórczego
działania, kompetencję i odpowiedzialność administratorów i
dowódców, determinację, dyscyplinę i skuteczność w walce,
gotowość ogółu podziemnego państwa i armii do czynnej,
przemyślanej reakcji w najbardziej nawet niesprzyjających
warunkach[55]").
Zdaniem Moczulskiego dzięki Powstaniu Warszawskiemu akcja
"Burza" zakończyła się sukcesem. Nie zrealizowano wprawdzie
politycznego celu maksimum, jakim było odzyskanie
niepodległości, gdyż okazało się to nierealne. Zrealizowano
natomiast cel minimum. Zanim wybuchło Powstanie zamiarem
Stalina było wcielenie Polski do ZSRR jako 17 republiki.
Moczulski twierdzi, że utworzenie PKWN było początkiem
realizacji tej koncepcji[56]. Pod wpływem Powstania Stalin
musiał z tych planów zrezygnować. "Wywołanie powstaniem
warszawskim - a zwłaszcza jego klęską - odejście mocarstw
zachodnich od ustępliwej bierności w sprawie Polski
radykalnie zmieniło sytuację. Ich presja była słabiutka,
żądania skromne - lecz jedno było oczywiste: Polska musi
wyjść z tej wojny, zachowując własną państwowość. Inne
rozwiązanie stało się niemożliwe[57]".
Na tej fundamentalnej zmianie skorzystały także inne
państwa. "Rezygnacja z wchłonięcia Polski przesądziła o tym,
że - poza uznaną w Teheranie aneksją Litwy, Łotwy i Estonii
- identycznego losu nie doznały wszystkie istniejące przed
wojną państwa zajęte w latach 1944-45 przez Sowiety.
Stworzyło to sytuację pozwalającą na stopniową ewolucję,
która ostatecznie doprowadziła do samowyzwolenia się tej
części Europy oraz pobudzenia nierosyjskich republik ZSRR. W
warunkach jednolitego imperium tego rodzaju działanie byłoby
sprawą wewnętrzną państwa sowieckiego - a Zachód nie byłby w
stanie nawet udzielić pomocy humanitarnej[58]".
Na Powstaniu skorzystali także Niemcy. "Zatrzymanie przez
Stalina ofensywy na Wiśle na pół roku, uniemożliwiło
Sowietom zagarnięcie całych Niemiec[59]".
***
Przy tej okazji pragnę zwrócić uwagę na kwestię, która była
dla mnie pewnym zaskoczeniem a która jest ważna (być może
pozwala zrozumieć decyzje polityczne Leszka Moczulskiego z
końca lat 40.). Chodzi mi o pewien szacunek okazywany Polsce
powojennej. Dziś, gdy w "dobrym tonie" jest okazywanie
pogardy i lekceważenia dla tej ułomnej polskiej
państwowości, stanowisko Moczulskiego jest dość
nieoczekiwane[60]. Nie chodzi przy tym o pochwałę Polski
Ludowej, ani tym bardziej o pochwałę komunistycznej
polityki, ale o docenienie tego, że - m.in. dzięki
heroizmowi Powstańców Warszawskich - mieliśmy po II wojnie
światowej odrębne państwo, a nie kolejną sowiecką republikę.
Duże wrażenie zrobiła na mnie relacja z rozmowy młodego
Moczulskiego (w 1949 r. był studentem I roku prawa na UW) z
sędziwym Stanisławem Grabskim (politykiem Narodowej
Demokracji, który w 1945 r. wrócił do Polski wraz ze
Stanisławem Mikołajczykiem a po sfałszowanych wyborach w
1947 r. został wykładowcą doktryn politycznych na
warszawskim uniwersytecie). Rozmowa odbyła się kilka
miesięcy przed śmiercią Grabskiego. "Na początku I wojny
światowej, a więc zaledwie 35 lat temu, nie mogliśmy nawet
marzyć, że będziemy mieli takie obszerne państwo, w którym
zjednoczy się cały naród polski - wyjaśniał [...]. Zachodnia
granica przesunięta daleko na zachód, po Odrę i Nysę, Gdańsk
i Olsztyn nasz; granica na wschód - do Bugu i za Białystok,
Przemyśl polski. A najważniejsze - własne państwo - a nie
autonomiczna prowincja w obcym imperium. Tak, to prawda:
jesteśmy zależni od Moskwy, ale już nie od petersburskiego
namiestnika w Warszawie. Polska jest odrębnym podmiotem
politycznym, została wybrana na niestałego członka Rady
Bezpieczeństwa ONZ. O niczym takim nie mogliśmy nawet
marzyć, gdy rozpoczynała się zapowiedziana przez Mickiewicza
i oczekiwana przez pokolenia Polaków >>wojna powszechna za
wolność ludów<<[61]". Grabski podkreślał, że powojenna
Polska była efektem wspólnego wysiłku wielu Polaków na
przestrzeni tych 35 lat, jakie minęły od 1914 r. do 1949 r.
Leszek Moczulski - jak się zdaje - reprezentuje podobne
stanowisko do dziś.
Oczywiście trzeba pamiętać, że Moczulski - doceniając
samoistną wartość Polski powojennej - nie traktował jej jako
celu ostatecznego, zaspokajającego aspiracje Polaków[62].
Wartość powojennej Polski polegała na tym, że było to
"niezbędne minimum, które pozwoliło wznowić walkę - i po 45
latach odrodziła się III Rzeczpospolita[63]".
***
Próba rewizji historii i formułowanie alternatywnych
scenariuszy jest moim zdaniem ryzykowna dla badacza. Wszyscy
pamiętamy przecież falę krytyki, która spadła na Piotra
Zychowicza, po opublikowaniu jego rewizjonistycznych książek
na temat polskiej polityki zagranicznej w 1920 i w 1939 oraz
na temat Powstania Warszawskiego. Do głosów krytykujących
Zychowicza należy i sam Moczulski, czego ślady znajdujemy w
książce. Obszerny wywód nt. polityki zagranicznej Becka
przed wybuchem II wojny światowej zawiera mnóstwo dowodów
przeciwko tezie Zychowicza o korzystnym rzekomo dla Polski
sojuszu z Hitlerem[64]. W dalszej części rozmowy Moczulski
polemizuje wprost z Zychowiczem, stwierdzając jednoznacznie:
"Dla nas porozumienie z Niemcami było samobójstwem"[65].
Moczulski broni jednak brytyjskich rewizjonistów[66] w
sposób następujący: "Niewątpliwie, rewizjoniści byli
historykami szukającymi. Może w nie najlepszym kierunku, to
prawda. Ale czym są przy nich historycy głoszący - jak
sowieccy - prawdę >>jedynie słuszną<<, na rozkaz. Powinniśmy
być na to szczególnie wyczuleni, gdyż na polską
historiografię ostatnich 70 lat to oni właśnie wywarli
całkiem niemały wpływ[67]".
Powiem tak - gdy idzie o rewizjonistyczne tezy Moczulskiego
dotyczące historii Polski (mówiąc w pewnym uproszczeniu -
obrona polityki obozu piłsudczykowskiego), to uznaję je za
przekonujące, gdyż zostały oparte na solidnych podstawach.
Gdy idzie o rewizjonistyczne tezy dotyczące wydarzeń II
wojny światowej z historii powszechnej - uważam, że w
książce poświęcono im zbyt mało miejsca, są niewystarczająco
uargumentowane i część z nich wypada mało przekonująco. Być
może przyjdzie mi zmienić zdanie po zapoznaniu się z
obszernym opracowaniem Leszka Moczulskiego na ten temat -
wiem, że takie było przygotowywane, ale nie wiem, czy
powstało i czy ma być wydane. Na pewno wywoła(łoby) spory i
polemiki.
I jeszcze jedna uwaga. Może nie tyle chodzi tu o rewizjonizm
historyczny, ile o sceptycyzm poznawczy, który nakazuje
wątpić w uznane autorytety i poszukiwać sposobu podważenia
ich twierdzeń? Pamiętam jak Leszek Moczulski często
występując w telewizji na początku lat 90., ostro
polemizował z tezami Zbigniewa Brzezińskiego. Ślady tej
postawy znajdujemy także w książce Furdyny i Rodzika, gdzie
Moczulski polemizuje z tezami historycznymi Henry
Kissingera[68] czy Winstona Churchilla[69]. Sądzę, że
krytycyzm poznawczy, który powoduje, że Moczulski nie
ogranicza się tylko do zreferowania faktów czy cudzych
poglądów, to jedna z cech charakterystycznych autora "Wojny
polskiej", jako badacza.
***
Analizując poglądy Moczulskiego na wojnę 1939 roku oraz na
plan "Burza" i Powstanie 1944 warto pamiętać, że znał on
osobiście współautora planu "Zachód" oraz planu "Burza"
pułkownika Józefa Szostaka a także płk Kazimierza
Plutę-Czachowskiego, który uczestniczył w pracach nad planem
"Burza". Obaj należeli do konspiracyjnego środowiska
piłsudczyków, zwanego nurtem niepodległościowym a płk
Szostak był także jawnym członkiem Rady Politycznej KPN od
1981 r.[70] Ta osobista, dobra znajomość powoduje, że
poglądy Moczulskiego na te kwestie mają nie tylko walor jego
osobistych opinii, ale także mogą chyba być uznane za
reprezentatywne dla kluczowych uczestników tamtych wydarzeń.
Nurt niepodległościowy miał bardzo długą tradycję. Należeli
do niego ludzie wywodzący się z I Brygady i Polskiej
Organizacji Wojskowej, środowisko sanacyjne funkcjonujące w
okresie międzywojennym oraz oficerowie Armii Krajowej (ta
grupa była po wojnie najliczniejsza w nn).
Wewnątrz tego środowiska obowiązywała nieformalna hierarchia
- "Liczył się przede wszystkim autorytet nadawany przez
samego Marszałka. Ludzie, których Piłsudski robił ministrami
czy generałami dywizji, siłą rzeczy posiadali najwyższy
prestiż[71]".
W czasie II wojny światowej nurt ten funkcjonował wewnątrz
Armii Krajowej jako konspiracja piłsudczykowska. Moczulski
podkreśla: "Po latach stykałem się z niektórymi jej
uczestnikami[72]". Chodzi m.in. o wymienionych wyżej
pułkowników - członków Komendy Głównej AK:
Plutę-Czachowskiego oraz Szostaka.
Po II wojnie światowej nn funkcjonował zarówno w kraju, jak
i na emigracji. "Pod koniec lat piędziesiątych konspiracja w
nurcie niepodległościowym była znacznie głębsza niż w czasie
okupacji. Kierownictwo było jeszcze bardziej utajnione. Do
dzisiaj nie znam jego składu i pełnej struktury[73]".
Wymienia jednak nazwiska kilku osób, o których wiedział na
pewno, że należały do nn[74].
Ciekawszy od składu jest przedmiot prac tego środowiska.
"Realizowaliśmy doskonale znany w polskim doświadczeniu
historycznym plan wywołania masowego powstania
narodowego[75]". Wzorowano się na akcji Piłsudskiego z 1914
roku. "[Tamto] powstanie miało wywołać wyłącznie skutki
polityczne, gdyż prawie natychmiast zareagowali Rosjanie,
Austriacy, a także Francuzi. Sprawa polska została otwarta.
Chcieliśmy powtórzyć tę strategię[76]". W toku prac i
dyskusji w środowisku nn zrezygnowano z walki zbrojnej,
która do tej pory była immanentną częścią programu
niepodległościowego. "Zwyciężyło przekonanie, że w warunkach
ogromnej przewagi technicznej nie tylko zbrojne powstanie,
lecz także każde zderzenie fizyczne z wojskiem czy ZOMO musi
prowadzić do klęski [...]. Powstanie jest niewątpliwie
starciem sił, ale walkę należy podejmować narzędziami
właściwymi dla danej epoki i dla nas korzystnymi [...].
Potrzebowaliśmy czynu społecznego, a jedyną siłą mogącą
zmieść PRL była wielkoprzemysłowa klasa robotnicza[77]".
Takie myślenie legło u podstaw "Rewolucji bez rewolucji"[78]
- najważniejszej książki politycznej napisanej przez
Moczulskiego w okresie jego aktywnej działalności
opozycyjnej.
Wysiłek intelektualny środowiska nn po II wojnie światowej
rozwijał się w kontrze do działań tych, którzy uważali walkę
o niepodległość za niemożliwą. W PRL był to nurt dominujący
i stanowił kontynuację postaw obecnych w polskiej kulturze
od drugiej połowy XVIII wieku. "Wszystko, co możemy
przeczytać w literaturze >>realnego pozytywizmu<< pomiędzy
rokiem 1768 a 1989 jest proste: wróg silniejszy, walkę
przegramy we wszystkich wymiarach - biologicznym,
materialnym kulturowym itd. Powtarzano to bezustannie, a
nowe argumenty uzupełniano przez okrzyki: >>Znowuż chcecie
skierować naszą młodzież na czołgi!<<. W czasie PRL-u
usiłowano to zintelektualizować[79]".
***
Leszek Moczulski podkreśla, że jego pokolenie było ostatnim,
któremu przyszło walczyć o niepodległość Polski. "Dzisiaj
możemy mówić o koncepcji niepodległościowej jako o czymś
minionym. 200 lat walki o niepodległość to zamknięty
rozdział historii[80]". Oby miał rację! Trudno jednak
zapomnieć, że podobna teza Francisa Fukuyamy o końcu
historii nie sprawdziła się i na naszych oczach legła pod
gruzami dwóch wież w Nowym Yorku. Nie można - niestety -
wykluczyć, że nadejdą czasy, w których program
niepodległościowy ponownie stanie się aktualny w Polsce.
Jeżeli kiedyś tak by się stało, dorobek polskiej myśli
niepodległościowej ostatnich 200 lat nie może być
zapomniany! Moim zdaniem z całego tego dorobku najbardziej
aktualna będzie koncepcja wypracowana i sprawdzona przez
Konfederację Polski Niepodległej - koncepcja walki bez
użycia przemocy, rewolucji bez rewolucji.
Warto jednak pamiętać, że Piłsudski może być inspiracją
także dla tych Polaków, którzy żyją w Polsce niepodległej.
Jak przekonuje bowiem książka Furdyny i Rodzika "Czytaliśmy
Piłsudskiego" możemy znaleźć u Marszałka wiele wskazówek o
charakterze uniwersalnym. Dotyczą one przede wszystkim
postawy intelektualnej.
"[Piłsudski] rozumiał zresztą - co dziś warto podkreślać -
że wstrzymywanie się od czytania książek głoszących odmienne
poglądy świadczy nie o wierności własnym przekonaniom, tylko
o ubóstwie umysłowym"[81].
"Wykształcenie instytucjonalne czy formalne na ogół nie
wystarcza. Najważniejsze jest samokształcenie: nastawienie
na pogłębione zdobywanie wiedzy i wykorzystywanie jej
chociażby w teoretycznych rozważaniach. Piłsudski uczył się
całe życie, a czytając nawet suche wojskowe raporty, był w
stanie zrozumieć więcej i sięgnąć myślą dalej niż inni. Stąd
jego odwoływanie się do >>zwyczajnej pracy myśli<<. Przez
całe życie usiłował intelektualnie i realnie rozwiązywać
dwie kwadratury koła: jak odzyskać teoretycznie i
politycznie niemożliwą do uzyskania niepodległość oraz jak
zapewnić przetrwanie państwu, do którego całkowitego
zniszczenia dążą dwaj potężniejsi i agresywni sąsiedzi[82]".
Moczulski kilkakrotnie podkreśla ścisły związek między
działalnością niepodległościową a pracą intelektualną.
"Polska doktryna powstańcza wyróżniała się na tle wszystkich
innych wysokim poziomem intelektualnym. Nic dziwnego.
Odzyskanie niepodległości, zabranej przez trzy wielkie
mocarstwa wydawało sie niemożliwe. Mierząc siły na zamiary
trzeba było stworzyć głęboko przemyślany program działania.
Wszelkie łatwizny paliły się natychmiast[83]".
Cała książka jest świadectwem tego, co u Moczulskiego, jako
polityka, jest najcenniejsze, a co zostało zaczerpnięte z
Piłsudskiego - intelektualnego podejścia do polityki. To
cecha, której brakuje niemal wszystkim współczesnym
politykom, nie tylko zresztą w Polsce.
Moczulski przywiązuje dużą wagę do tego, co się czyta,
zwłaszcza za młodu. Uważa, że treść i poziom owych lektur ma
decydujący wpływ na całe późniejsze życie człowieka.
"Dobra połowa bojowców z PPS, poczynając od robotnika
Stefana Okrzei, a prawie wszyscy strzelcy - młodzież
nieskrywająca swych lewicowych przekonań, zaczytywali się w
tych tomach [mowa o Trylogii Sienkiewicza][84]".
"Można powiedzieć, że jego [Churchilla] los intelektualny
potoczył się podobnie, jak w przypadku Hitlera, który
również przeczytał swoją wiedeńską miejską bibliotekę
dzielnicową, gdzie znajdowały sie przede wszystkim partyjne
materiały propagandowe [...]. Lektury Churchilla [w
wojskowej bibliotece pułkowej na południu Indii] były na
nieporównywalnie wyższym poziomie i zadecydowały o całym
jego życiu"[85].
Leszek Moczulski wypowiada się także o lekturach
niezwiązanych z polityką czy historią. Bliskie jest mi jego
streszczenie najwybitniejszej polskiej powieści XIX wieku -
"Lalki". Nie ukrywam, że i dla mnie Wokulski był postacią
negatywną a sposób przedstawiania tej postaci w szkole
wydawał mi sie nietrafiony. "Pojawił się nowy bohater:
przegrany powstaniec styczniowy (później sparodiowany i
rzucony na śmietnik w >>Popiele i diamencie<<). Po duchowym
przełomie podjął pracę w sklepie, ożenił się z wdowa po
pryncypale, podczas wojny tureckiej zbił majątek na
dostawach dla skorumpowanej armii carskiej, z jakimś
księciem inicjował przedsięwzięcia bankowe czy przemysłowe -
wszystko dla pieniędzy, pieniędzy, pieniędzy; zniszczyła go
miłość do kobiety, która nie była go warta[86]". Moim
zdaniem - trafna ocena!
Moczulski ostro wypowiada sie przeciwko pozytywizmowi, który
w sposób uproszczony postrzegał rzeczywistość. Wedle
pozytywistów: "Romantycy snuli piękne marzenia, ale bardzo
drogo płacił za to naród. Pozytywiści nie fantazjowali,
twardo stąpali po ziemi, wiedzieli, że chcą tylko tego, co
dozwolone[87]".
Ta pozytywistyczna krytyka romantyzmu była kontynuowana w
czasach PRL. Szczególne "zasługi" w tym względzie miała
Maria Janion. "Pewna pani, ceniona w PRL-u, a odznaczona w
III Rzeczypospolitej, z uniesień poetyckich wyprowadziła
wnioski polityczne - słuszne, bo naukowe" - kpi Moczulski.
"Mesjanizm, apoteoza klęski, mistyczna wartość cierpień
narodowych - oto, co prowadziło bezrozumnych Polaków.
Wprawdzie Tadeusz Kościuszko nie był pielgrzymem, Józef
Poniatowski nie czytał Króla-Ducha , Piotr Wysocki nigdy nie
miał w reku trzeciej części Dziadów [...]. Z całej plejady
wybitnych przywódców niepodległościowych i powstańczych,
chyba tylko jeden Józef Piłsudski znał doskonale poezję
romantyczną i był pod jej przemożnym wpływem. Może dlatego
potrafił osiągać rezultaty zgodnie uznawane przez
nie-romantyków za niemożliwe[88]".
Z dużym zainteresowaniem przeczytałem opinię Leszka
Moczulskiego na temat relacji między politykiem a ideologią.
"Politykę możemy traktować jako misję, dążenie do osiągania
jakiegoś celu [...], a doktryna polityczna czy ideologiczna
staje się narzędziem działania89". Na przykładzie
Piłsudskiego i Dmowskiego Moczulski rozwija swoją koncepcję
instrumentalnego znaczenia doktryn w życiu polityków. Omawia
szczegółowo elementy życia gospodarczego i społecznego na
ziemiach polskich zaboru rosyjskiego u schyłku XIX wieku, po
czym stwierdza: "W takiej skomplikowanej i ustawicznie
przeobrażającej się rzeczywistości działali Piłsudski i
Dmowski [...]. Jeśli nawet odwoływali się do teoretycznych
doktryn i korzystali z podawanych przez nie argumentów, to
decydującym punktem odniesienia były elementy realnego
chaosu. Każdy wybierał z niego to, co uważał za
najważniejsze[90]".
W ogóle stosunek Moczulskiego do ideologii wydaje się być
mało entuzjastyczny. Widać to w sposobie, w jaki podsumowuje
ewolucję myśli liberalnej. „Tak jak wszystko, doktryny
polityczne, ideologie, przekonania starzeją się, lecz nie
chcą umierać. Gilotynujący jakobini zrodzili partię
radykalną, potężną w wieku XIX, postulującą skrajne reformy.
Po paru pokoleniach wygasł jednak burzycielski zapał,
zamarła myśl. Pozostali partią burżuazji, ongiś
upośledzonej, a z czasem zwycięskiej. Dopasowali się do
nowej sytuacji, radykalizm przepoczwarzając w liberalizm –
najpierw gospodarczy, później polityczny, a końcu
seksualny”[91].
Dla badacza historii cenne mogą okazać się uwagi
metodologiczne, formułowane przez Moczulskiego. Przykładowo
- podkreśla on znaczenie wnioskowania opartego na analizie
późniejszych wydarzeń: "Jeśli w oficjalnych dokumentach nie
jest zapisana jakaś decyzja, nie jest to dowodem, że jej nie
było. Od braku zapisu ważniejsze jest następstwo
zdarzeń[92]". "Obserwowana z bliska historia wydaje się
przypadkowym zlepkiem wydarzeń: niektóre są straszne, inne
wspaniałe, każde widzimy oddzielnie [...]. Dopiero gdy
rozpatrujemy je w długich sekwencjach, zaczynają się układać
w logiczne ciągi[93]". Podkreśla także znaczenie wiedzy
ogólnej badacza, co dziś wydaje się nieoczywiste - "Do
źródła może dotrzeć każdy, na jego podstawie wyciągnąć
jakieś wnioski. Jednak, aby wyciągnąć wnioski mające wartość
naukową, trzeba m.in. dysponować jeszcze wystarczająco dużą
wiedzą poza źródłową, nazywana często ogólną. Wynika ona nie
z własnych badań, lecz z osiągniętego stanu wiedzy. Bez niej
trudno jest dany przekaz właściwie odczytać i
zrozumieć[94]".
Nie brakuje też fragmentów o lżejszej wadze. Przykładowo -
"O oficerach kawalerii mówiono, że nie muszą być mądrzejsi
od swojego konia"[95].
Dominuje jednak poważne podejście do tematu i wyciąganie
ciekawych wniosków nawet na podstawie bardzo nieoczywistych
przesłanek. „W okresie międzywojennym prawie nie istniało
zjawisko domagania się odszkodowań za straty poniesione z
rąk zaborcy; rodziny, które utraciły majątki jako karę za
działania niepodległościowe, w pojedynczych tylko
przypadkach występowały o ich zwrot. Za poniżej honoru
uważano domaganie się odszkodowania, gdyż koszt ich
ponosiliby nie sprawcy, lecz obecne społeczeństwo.
Świadomość postpańszczyźniana nie zna jednak pojęcia
honoru”[96]. To poważne oskarżenie, sformułowane nie wprost
wobec postaw wielu dzisiejszych kombatantów "Solidarności".
Warto przypomnieć, że sam Moczulski, mimo iż spędził w
więźniach PRL około 10 lat nigdy nie wpadł na pomysł, aby
domagać się odszkodowania za lata więzienia. Będąc już w
wieku emerytalnym zrobił doktorat i habilitację i - mimo
okresu nieskładkowego obejmującego wszystkie lata
działalności opozycyjnej (1977-1991) - będąc już grubo po
"siedemdziesiątce" wypracował sobie w wolnej Polsce prawo do
emerytury.
***
Gdy mówimy o znaczeniu lektur w życiu człowieka i
konieczności pracy nad sobą, jest dobra okazja aby
podkreślić rolę autorów książki, młodszych od swego rozmówcy
o dwa pokolenia. Okazali się oni dla Moczulskiego partnerami
w tych trudnych rozmowach o rozległej tematyce i to
partnerami wymagającymi. Książka bardzo na tym zyskuje.
Moczulski respektuje to partnerstwo swych interlokutorów i w
sposób bardzo staranny odpowiada na pytania, czy też wdaje
się w polemiki. Długie monologi zdarzają się rzadko, co
korzystnie wpływa na płynność lektury.
Oczywiście łatwo zauważyć, że nie wszystkie tematy wydają
się Marcinowi Furdynie i Markowi Rodzikowi jednakowo
interesujące. Główny obszar ich zainteresowań to, jak się
zdaje, okres międzywojenny. Prawdopodobnie z tego powodu
rozmowy poświęcone temu okresowi są najobszerniejsze. Mniej
serca mają oni - jak się wydaje - dla okresu obejmującego
lata działalności opozycyjnej Moczulskiego. Z tych też
powodów rozmowa poświęcona tym latom jest najkrótsza i -
prawdę mówiąc - pozostawiła u mnie wrażenie niedosytu.
***
Mówiąc o Międzymorzu Leszek Moczulski prostuje pewien błąd,
który - przyznaję - i ja popełniałem. Mianowicie tłumaczy
czym różni się koncepcja Międzymorza od koncepcji głoszonej
przez Giedroycia i paryską "Kulturę". "Dziś zapomina się, że
Giedroyć wymieniał w jednym szeregu Litwę, Białoruś, Ukrainę
- i Rosję. Jeżeli obóz socjalistyczny miał się
demokratyzować, to demokratyzować musi się również Rosja.
Giedroyć nie odtwarzał koncepcji integracyjnej Piłsudskiego,
ale dopasował ja do sytuacji międzynarodowej z lat 50. i
60., a potem się tego trzymał[97]".
Moczulski szczegółowo przedstawia przesłanki, na których
opierał sie Piłsudski formułując założenia tej koncepcji
oraz wyjaśnia, dlaczego nie udało się jej zrealizować w
okresie międzywojennym. W obecnej postaci koncepcja
Międzymorza powstała już po śmierci Marszałka. Moczulski nie
przypisuje sobie jej autorstwa. "To była nie tyle koncepcja
samego KPN-u, co środowisk piłsudczykowskich, wyrosła z
przedstawionej wyżej myśli Piłsudskiego, sformułowana
jeszcze podczas II wojny światowej, a następnie
zmodernizowana[98]".
Korzyści z realizacji tej koncepcji, to "wzrost rangi
ekonomicznej, politycznej i militarnej" państw
uczestniczących w integracji.
Zasięg geograficzny integracji to "historyczne ziemie
integracyjne", czyli państwa powstałe na terenach I
Rzeczypospolitej. Jednak integracja w ramach Międzymorza
"powinna [...] być otwarta na południe". Moczulski nie
dopowiada, czy owo "południe" to tylko Węgry, czy także
Czechy, Słowacja i ewentualnie Austria. A może także państwa
leżące na Półwyspie Bałkańskim? "Możliwości są alternatywne:
albo integracja całej strefy ABC, albo oddzielnie części
północnej i południowej[99]". Jedno jest pewne - integracja
Międzymorza nie dotyczy Rosji.
Obecny sens realizacji koncepcji Międzymorza Moczulski
tłumaczy w kontekście nieuchronnej reformy Unii
Europejskiej100 (o czym dzisiaj wszyscy mówią, ale nikt nie
potrafi wyjaśnić, na czym ta reforma miałaby polegać).
Otóż według Moczulskiego w ramach Unii musi powstać szczebel
pośredni między Unią a państwami narodowymi. Zwraca uwagę na
to, że takie bloki państw w ramach Unii już istnieją.
Obejmują one nie tylko państwa należące do Unii, ale także
państwa znajdujące się poza Unią. Przykładowo - blok
nordycki, czy skandynawski, w ramach którego Szwecja i Dania
integrują się z Norwegią i Islandią. Inny blok obejmuje Unię
Śródziemnomorską a Portugalia integruje się z Brazylią, zaś
Hiszpania - z resztą Ameryki Łacińskiej. Zdaniem
Moczulskiego na podobnej zasadzie może i powinien powstać
blok państw Międzymorza (ew. dwa bloki, obejmujące część
północną i część południową strefy ABC) w ramach którego,
obok państw należących do Unii, integrowałyby się państwa
pozostające na razie poza UE (Białoruś i Ukraina). "Nie
czekając na decyzje Brukseli, jesteśmy w stanie zintegrować
się z Ukrainą w takim rozmiarze, jak to ma miejsce pomiędzy
Szwecją i Norwegią. A znacznie łatwiej i szybciej - z Litwą
oraz pozostałymi krajami bałtyckimi[101]".
W ten sposób realizacja idei Międzymorza służy nie tylko
wzrostowi znaczenia Polski i innych krajów naszego regionu i
zapewnieniu im bezpieczeństwa, ale jest bezpośrednio
związana z reformą Unii Europejskiej. Moczulski
jednoznacznie wypowiada się przeciwko centralizacji Unii
oraz za oparciem się w ramach Unii na państwach narodowych.
"Warunkiem istnienia Unii Europejskiej jest suwerenność
każdego państwa, ale w jak najbliższym związku z pozostałymi
[...]. Europa rzeczywiście zmierza do integracji państwowej
i narodowej, lecz jest to droga bardzo długa - wydłużana
jeszcze przez wszystkie próby przyspieszenia[102]".
Takimi rozważaniami na temat przyszłości Polski w Unii
Europejskiej kończy się ta fascynująca książka, którą
rozpoczynają obszerne analizy o polskim społeczeństwie w
wieku XIX. Długa droga przez ponad sto lat naszej historii,
którą odbywamy dzięki Marcinowi Furdynie i Markowi Rodzikowi
mając za przewodnika Leszka Moczulskiego. Odbywamy ją, cały
czas "czytając Piłsudskiego".
Słuchając wywodów Leszka Moczulskiego mamy wrażenie, że
uczestniczył on osobiście w wydarzeniach, o których
opowiada. To rzadki dar. Gdy w latach 60. opisywał niektóre
epizody z kampanii wrześniowej, dostawał listy od
uczestników tamtych wydarzeń, którzy byli przekonani, że i
on brał w nich udział. "Tak na nich patrzę, jakbym ich znał
wiele lat, był z nimi wszędzie. W historii to, co przeżywam
głęboko, jest dla mnie współczesnością. Dlatego ten okres
dzieje się równocześnie z czasem mego zegarka. A wówczas
tamci ludzie zaczynają dla mnie żyć..."[103].
Zachęcam do samodzielnej lektury całości, która jest
wspaniałą intelektualną przygodą!