Gawlikowski: Film o KPN jest niewygodny dla medialnej koalicji
Dlaczego film "Pod prąd" krąży w
internecie, a nie pokazano go w TVP? O przyczynach portalowi
Fronda.pl opowiada autor, Maciej Gawlikowski. Ujawnia też,
że agentem SB był obecny szef "Panoramy".
Dlaczego Konfederacji Polski Niepodległej się nie
powiodło? Dlaczego tej partii nie ma już na scenie
politycznej?
Główny cel KPN, czyli niepodległość, został przecież
osiągnięty. Radykalnie antykomunistyczne postulaty tej
partii spowodowały, że centrum przesuwało się w tym kierunku.
Moim zdaniem to realny sukces. Radykalne organizacje na
przełomie lat 80/90 zupełnie wypadły z gry. A KPN był potem
jedyną poważną partią w Sejmie, która nie wywodziła się z
układu okrągłostołowego.
Ale kto jest dobry na czas walki, nie musi być dobry w
czasach, nazwijmy to, demokratycznych. Wielu ludzi KPN żyło
wcześniej w podziemiu, w biedzie, cierpiało represje i gdy
trafili na salony, spuścili z tonu, poszli na kompromisy. Do
tego trzeba pamiętać o roli służb w rozbijaniu prawicy i
słynnej już grupie płk. Lesiaka.
Pan sam był zaangażowany w działalność Konfederacji...
Dla mnie jednak KPN to przede wszystkim walka o
niepodległość. I o takiej Konfederacji zrobiłem film. To dla
mnie też sentymentalna podróż w przeszłość, bo działałem w
KPN latach 80-tych, do 1990 roku. Później nie chciałem
czynnie uczestniczyć w polityce, wybrałem dziennikarstwo.
KPN to już historia, a jednak miałem nadzieję, że
obejrzę na jej temat w telewizji porywający dokument.
Tymczasem film musiałem oglądać na niewielkim monitorze
komputer.
Film „Pod prąd” przygotowałem na zamówienie poprzedniego
dyrektora telewizyjnej Dwójki Krzysztofa Nowaka. Dzięki
niemu powstał. Okazją była 30. rocznica powstania KPN.
Dlatego film powstawał pod presją czasu. W ubiegłym roku
został zatwierdzony, kolaudację przeszedł pozytywnie i …
spoczął w magazynie.
Po to się Pan spieszył, żeby telewizja nie pokazała
zamówionego przez siebie produktu?
Gdy ostatnio dopytywałem w Dwójce, co z filmem, usłyszałem,
że nie ma pasma na emisję takich dokumentów. Czy jest to
prawdziwy powód, tego nie wiem. Wiem, że czas na ten film
jest zły.
Dlaczego?
Film jest niewygodny dla obu członów medialnej koalicji. O
ile jednak czerwoni są przyzwyczajeni do wyciągania trupów z
ich szaf, to znacznie gwałtowniej reagują ich obecni
sojusznicy. W efekcie muszę odpierać wściekłe ataki ze
strony zwolenników IV RP, głównie z kręgu ludzi związanych z
Antonim Macierewiczem.
A mniej enigmatycznie?
Na pierwszym pokazie filmu w Warszawie zostałem wręcz
obrzucony wyzwiskami przez historyka Piotra Gontarczyka. I
co ciekawe, nie odnosił się prawie do kwestii merytorycznych
zawartych w filmie.
A dla mnie to naturalne, że przedstawiłem wizję najnowszej
historii ze strony KPN-owskiej. Bo o tym jest ten film. Od
czerwca 1992 roku minęło prawie 20 lat. Myślałem, że można
na te tematy rozmawiać spokojnie.
A co Pana zdaniem przeszkadza w rozmowie?
Okazało się, że nie można spokojnie mówić o micie
założycielskim tego obozu politycznego, który potem tworzył
PiS. Rząd Olszewskiego jest mitologizowany. Jednak, gdy
zaczyna się mówić o tych mitach, to druga strona traktuje to
jako najcięższą obrazę, szarganie świętości. Ponadto
recenzenci często skupiają się głównie na 4 czerwca i Leszku
Moczulskim. Podczas, gdy 4 czerwca w historii KPN to epizod.
Ale Moczulskiego nie można chyba nazwać epizodem.
Leszek Moczulski to wielka postać współczesnej historii. To
facet, który głośno, jawnie dopominał się o wolną i
niepodległą Polskę, i to wtedy, kiedy inni bali się mówić
nawet o jakiejś finlandyzacji PRL-u. Przesiedział za to 6
lat po różnych więzieniach, także tak ciężkich jak Barczewo.
Zostawił tam sporo zdrowia. To jedyny polski opozycjonista,
uciszenia którego żądał Breżniew w rozmowach z władzami PRL.
A co z podejrzeniami wobec niego o współpracę z SB?
Generalnie nie traktuję wyroków Sądu Lustracyjnego jako
faktu. Bo gdyby tak było, to należałoby mówić, że niewinni
są np. Wałęsa czy Kwaśniewski. Ale gdyby nawet przyjąć, że
sąd ma rację i Moczulski do 1977 r. był agentem, to sam sąd
nie miał wątpliwości, że po tym roku był represjonowanym
działaczem niepodległościowym. Nawet to wystarczyłoby do
powiedzenia, że Moczulski dobrze zasłużył się Polsce. Poza
tym Sąd Lustracyjny wydał wyrok na podstawie dokumentów
sporządzanych przez esbeków i na podstawie ich zeznań
obciążających Moczulskiego. Czy ktoś zna drugi taki
przypadek, żeby oficerowie SB jak jeden mąż obciążali
swojego agenta?
Czytał Pan akta Leszka Moczulskiego?
Znam je bardzo dobrze. I tak dziwnych akt, jak akta TW „Lecha”
nigdy jeszcze nie widziałem. Akt, których prowadzenie jest
sprzeczne z zasadami obowiązującymi w ówczesnym MSW. Np.
kilka notatek z rozmów z TW „Lech” znajduje się w aktach
innych osób. Nie ma jednak ich kopii w teczce „Lecha”. To
wbrew procedurom. Nie ma tam również nic napisanego ręką
Moczulskiego, poza pokwitowaniem wydanym nie wiadomo komu i
za co. Teczkę Moczulskiego powinni opracować historycy. To,
że do tej pory nikt tego nie zrobił, to też o czymś świadczy.
Jestem głęboko przekonany, że Moczulski na nikogo nie
donosił. Nie wiem czy SB traktowała go jako agenta, czy nie.
Bo kim jest zgodnie z procedurami SB tajny współpracownik?
Ten, który świadomie, z pełnym przekonaniem służył SB i był
jej narzędziem. Jestem pewien, że Moczulski takich kryteriów
nie spełniał.
Ma Pan jakieś inne dowody na swoje głębokie
przekonanie?
Najważniejsze w tych aktach jest jednak to, czego w nich nie
ma. A nie ma śladu po niepodległościowej działalności
Moczulskiego prowadzonej w tym czasie, w którym rzekomo był
„Lechem”. Gdyby był agentem, SB wiedziałby o bardzo wielu
rzeczach, o których nie miała pojęcia.
Esbecy odnotowali w aktach, że Moczulski poznał się z
Szeremietiewem w 1977 roku, podczas kiedy wiadomo, że wtedy,
od 5 już lat obaj prowadzili wspólnie działalność w nurcie
niepodległościowym. I co? Agent Moczulski zapomniał przez 5
lat donieść na Szeremietiewa? To się nie trzyma kupy. Poza
tym esbecy odnotowują, że niektóre spotkania z TW „Lechem”
trwały kilkanaście godzin i były prowadzone przez kilku
funkcjonariuszy w komendzie. Nie trzeba wielkiej wyobraźni,
żeby domyślić się, że to zwyczajne przesłuchania.
Założyciel KPN prowadził z SB grę?
Poza wszelką dyskusją Moczulski prowadził z bezpieką grę.
Sam o tym wielokrotnie opowiadał. W rozmowie-rzece, którą na
początku lat 90-tych przeprowadziliśmy z Moczulskim razem z
historykiem Antonim Dudkiem, mówił, że wolał się spotykać z
bezpieką w kawiarni, niż być wezwanym lub wziętym z ulicy do
Pałacu Mostowskich, gdzie przesłuchiwano go bez świadków.
Czy ceną działalności niepodległościowej była gra z
bezpieką?
Kto w tamtych czasach, podobnie jak Moczulski, głośno mówił
o Katyniu, o 17 września, o walce o niepodległą Polskę, mógł
się liczyć z tym, że przypłaci to głową. Być może założyciel
KPN tak myślał, że „dopóki mnie wzywają, spotykają się ze
mną, to mnie nie załatwią”? Nie wiem. O tym, że gra z
bezpieką nie wychodziła nikomu na dobre wiemy dziś bardzo
dobrze, w 2010 roku. Czy Moczulski mógł sobie zdawać z tego
sprawę w latach 70.?
Ale znów właściwie nie mówimy o filmie… Podobał się Panu?
Pokazał coś nowego? Powinien znaleźć się na antenie
publicznej telewizji?
Mówimy o spornych kwestiach tego filmu. Kwestia
uwikłania Moczulskiego była wiele razy dyskutowana. Ale w
Pana dokumencie jest bardzo aktualny przykład współpracy, o
którym nie wiedzieć czemu, jest zupełna cisza.
I Rafał Ziemkiewicz napisał, że to pewnie przyczyna
blokowania emisji filmu w Dwójce. Chodzi o obecnego szefa
Panoramy Jacka Skorusa, który w stanie wojennym zajmował się
najgorszą esbecką propagandą w Dzienniku Telewizyjnym. Jak
wynika z dokumentów, oprócz jawnej współpracy z aparatem,
Skorus jest także notowany jako tajny współpracownik o
pseudonimie „Zbigniew” (nr ewid. 58679), zwerbowany na
początku 1982 r. przez Wydział III SB w Katowicach na
zasadach dobrowolności. Głównym programem informacyjnym w
jednym z kanałów publicznej telewizji kieruje propagandzista
stanu wojennego, notowany jako współpracownik SB, a media
milczą.
Ale mieliśmy już podobny przypadek, tylko że w
prywatnej telewizji…
Przypominam, co się działo po ujawnieniu przeszłości Milana
Suboticia, dyrektora programowego tej prywatnej telewizji.
Gdzie dziś są ci, którzy wtedy najgłośniej krzyczeli? Czemu
dziś milczą, kiedy sprawa dotyczy postaci znacznie bardziej
umoczonej, pełniącej ważną funkcję w telewizji publicznej?
Jak to powinno się zakończyć w normalnym kraju?
W normalnym kraju to by się w ogóle nie zaczęło! Czy
wyobraża Pan sobie honeckerowskiego propagandzistę
związanego ze Stasi, mianowanego na szefa informacji
niemieckiej telewizji?
Maciej Gawlikowski - dziennikarz, reporter i wydawca telewizyjny. W czasach PRL dziennikarz i wydawca prasy podziemnej m.in. pism „Niepodległość”, „Contra”, „Przegląd Krakowski”. W III RP pracował m.in. jako korespondent „Wiadomości”, „Teleexpresu” i „Panoramy”. Współautor i wydawca „Pulsu dnia”. Działał w KPN w latach w latach 1983-1990. W drugiej połowie lat 80. był przywódcą tej organizacji w okręgu małopolskim. Za swoją działalność brutalnie prześladowany przez SB. Autor takich filmów jak „Niemcy żądają współczucia”, „Fachowcy” czy „Zastraszyć księdza”, w którym ujawnił kulisy działań SB i KGB w Watykanie.
Rozmawiał Mariusz Majewski
Rozmowa ukazała się w połowie marca
2010 r. na postalu www.fronda.pl