Pod prąd – kilka refleksji pod wrażeniem filmu.
Film oglądałem
tak, jak przed laty czytałem podziemne wydawnictwa: z
poczuciem, że docieram do rzeczywistości przesłanianej dotąd
dymem kłamstw - czasem cuchnących, ale czasem bezwonnych,
groźniejszych. Podobnie jak w czasach PRL żyjemy w świecie
wykreowanym przez propagandę, w matriksie.
Polski matriks i rzeczywistość
A nasz matriks wygląda tak: w PRL powstaje (nie wiadomo skąd,
pewno z pobudek moralnych) opozycja, której ukoronowaniem
jest Komitet Obrony Robotników. I ów KOR, włączywszy się w
struktury „Solidarności” wraz z nią przejmuje od partii
władzę podczas obrad Okrągłego Stołu. Tak więc III RP
wywalczyli Wałęsa z Kuroniem i Michnikiem, a przyczynili się
do jej uzyskania „ludzie honoru” – Kiszczak z Jaruzelskim.
Film Macieja Gawlikowskiego „Pod prąd” dekonstruuje ten
matriks. Prawdę odtwarzamy z wypowiedzi bohaterów, ale i z
pozbawionych komentarza scen: towarzysze polscy łaszą się do
radzieckich, milicja bije demonstrantów, sąd skazuje
opozycjonistów na długoletnie wyroki.
Film nie przypomina o tym co jeszcze jest oczywiste, ale za
jakiś czas, przy dzisiejszym stanie nauki i oświaty może już
oczywiste nie być. To „prawdy tła”:
1. po II wojnie Polska utraciła suwerenność na rzecz
sowieckiego zaborcy, który posiłkował się także polskimi
zdrajcami zrzeszonymi w PPR (PZPR);
2. w partii tej trwały walki o łaski Kremla a także o sposób
sprawowania władzy – chodziło o różne proporcje i o jakość
terroru, przekupstwa itp.
3. ci, którzy przegrywali zostawali potępieni jako „trockiści”,
dysydenci” „rewizjoniści” itp. Tracili władzę, ale przecież
nie odzyskiwali cnoty, nie przestawali być zdrajcami. To
nasze naiwne społeczeństwo wkładało im na głowy cierniowe
korony.
Wspomniany przed chwilą KOR wywodził się głównie z odrzutów
i odpadów b. aparatu władzy (mam na myśli środowisko Kuronia,
nie harcerzyków Macierewicza!). Dawni aparatczycy w rodzaju
Geremka potrafili narzucić się na różnego rodzaju ekspertów
a nawet funkcyjnych „Solidarności” – i tłumili zarówno
społeczny radykalizm, jak aspiracje niepodległościowe tego
ruchu. W wyobraźni KORowców mieściła się „finlandyzacja” –
nie mieściła walka o niepodległość, bali się Związku
Radzieckiego, ale tak samo, jeśli nie bardziej bali się
polskich „nacjonalistów”.
Układ – przeciwko komu?
W 1988 roku przez kraj przeszła fala kolejnych demonstracji
i strajków. Do glosu dochodzi młode pokolenie „solidarnościowcow”
uaktywnia się Federacja Młodzieży Walczącej, bunt przybiera
cechy pokoleniowego. Gawlikowski uwypukla te zdarzenia jako
decydujące dla późniejszego przewrotu. Zagrożona poczuła się
partia, ale zagrożone poczuły się także umiarkowane władze „Solidarności”
– Lech Wałęsa zaczął głosić program dogadywania się z partią
a potępiać młodych przywódców strajków jako „oszołomów”.
Michnik i Kuroń popierają Wałęsę w akcji „pożarniczej” (gaszenia
strajków) – można powiedzieć, że ugodowcy z „Solidarności”
wspierają ugodowców z PZPR. A jesienią 1988 w Magdalence
zostaje zawiązany układ, który pozwoli sojusznikom i
podzielić się władzą i - wspólnymi siłami - wykończyć nurt
niepodległościowy. Program wygłosił Michnik wdzięcząc się
kieliszkiem do Kiszczaka: ja piję za taki rząd, w którym
Lechu będzie premierem, a pan ministrem spraw wewnętrznych.
Personalia się nieco zmieniły, premierem został Mazowiecki,
ale układ zadziałał – i chyba działa nadal.
Wszelkie próby rozliczenia zerwania z przeszłością PRL i
rozliczenia komunistów były i są torpedowane – sojusznicy
odrzucili w 1992 roku projekt ustawy o restytucji
niepodległości, potem – wniosek o postawienie Jaruzelskiego
przed Trybunałem Stanu. Autorom stanu wojennego i ich
propagandzistom w rodzaju Urbana włos z głowy nie spadł. I
nie spadnie – póki działa układ.
KPN – przełamywanie strachu
Konfederacja Polski Niepodległej to była autentyczna polska
opozycja – piłsudczycy, spadkobiercy AK i WiNu ale także i
NSZ i prawdziwej PPS i niezależnych ludowców. Stąd
pluralistyczny, właśnie „konfederacki” charakter tej partii.
Ona nie była nie była monolitem, była jakby przedłużeniem
wolnego Sejmu II RP.
Gawlikowski cofa się w filmie do początków KPN, pozwala
mówić zarówno samym politykom (Moczulski i Szeremietiew z
jednej, Kuroń i Lityński z drugiej strony) jak i
komentatorom – rolę komentatora znakomicie pełni spokojny,
wyważony w swoich sądach historyk Antoni Dudek. Tak więc
słyszymy zarówno szefa KORu Kuronia, który uważa, że należy
się organizować, lecz nie próbować – broń Boże – obalać
władz (argumentem, zresztą poważnym są sowieckie czołgi), z
drugiej – lidera KPN, Moczulskiego, który domaga się
obalenia władzy partii rządzącej z nadania Kremla i
wystąpienia z Paktu Warszawskiego. Historia przyznała rację
Moczulskiemu, lecz w momencie wystąpienia obydwu ugrupowań,
nie było to wcale pewne. Program KPN wymagał i odwagi, i
wyobraźni. Na ekranie widzimy fragmenty rozpraw sądowych,
pałowanie manifestantów, głodówkę w obronie więźniów. Twórca
filmu dyskretnie pokazuje wspaniałą, pełną poświęcenia
postawę Marii Moczulskiej, kontrapunktuje ją z wypowiedzią
księdza wyraźnie zafrapowanego tym, że głodówka odbywa się
200 metrów od kościoła, a on o niej nic nie wie... Kamera
filmuje mury i cele więzienia w Barczewie, więźniowie mówią
o wilgoci, o tym, że z zimna trzeba było siedzieć na
pryczach nie dotykając podłogi, że nocami zamarzała woda w
misce. Wielu więźniów wpadało w choroby, nie brakło prób
samobójczych – i chyba właśnie po to było to więzienie.
Procesy przywódców KPN w latach 1981 – 82 i w 1986 należały
do najdłuższych w PRL, wyroki – do najwyższych. Były też
testem wzajemnej lojalności opozycyjnych ugrupowań i
sygnałem na przyszłość. Ci, którzy dziwią się późniejszym
woltom politycznym Michnika, które doprowadziły do słynnego
„Odp... się od generała” powinni zwrócić uwagę na
wcześniejsze wypowiedzi Lityńskiego czy Bujaka. Lityński, z
autentycznym bądź dobrze zagranym zawstydzeniem przyznaje,
że w komunikatach o represjach wobec opozycji wykreślali
nazwę KPN, wszystko szło na rachunek KORu [także i
ewentualna pomoc z zagranicy - BU]; Bujak z kolei wygadał
się podczas jednego z wieców na Śląsku: na pytanie dlaczego
nie bronią uwięzionych KPNowców odpowiedział mniej więcej
tak; to są wariaci, mogą narozrabiać, niech na razie
posiedzą, gdy opanujemy sytuację, to się ich wypuści. Słowa
może były nieco inne, treść właśnie taka, czyli podła.
Konfederacja przeszkadzałaby nowemu układowi, nowemu
podziałowi Polski. Moczulski wyszedł po I procesie po
interwencji prymasa Wyszyńskiego – ku niezadowoleniu „patriotów”
z KSS – KOR.
Parę słów o tradycji
Film krakowskiego reżysera jest rzetelny w dochodzeniu do
prawdy, choć – rozumiem, że z konieczności – fragmentaryczny.
Można mu zarzucić jednostronność, jak uczynił to ktoś
podczas dyskusji po filmie wyświetlanym u warszawskich
Roninów – ale tylko w tym sensie, że skupił się na wybranym
przez siebie temacie. Ale w ten sposób właśnie przywrócił
zachwiane proporcje, pomniejszył nadętych na użytek
propagandy b. „dysydentów”, jednym zdaniem: oddał
sprawiedliwość zasłużonym i pokrzywdzonym – choć oczywiście
nie wszystkim. W niedostatecznym stopniu zostali może
pokazani „ojcowie – założyciele” nurtu niepodległościowego,
więcej miejsca należało się takim postaciom jak gen.
Abraham, płk Szostak – „Filip” czy gen. „Boruta” -
Spiechowicz. W przeciwieństwie do Geremka i „dysydentów”, z
których biografii niewiele da się wydłubać czynów ważnych (nie
mówiąc o bohaterskich) - przywódcy nurtu niepodległościowego
przez całe życie byli wielcy, reżyser miałby problem, co
wybrać z ich biografii. W przypadku gen. Abrahama wypadałoby
np. wspomnieć i o obronie Lwowa i o Wrześniu 1939 etc. etc.
Podobne problemy miałby reżyser z pozostałymi bohaterami –
musiałby powstać dodatkowy film. Więc skupienie się na małej
grupie przywódców KPN, rozpoczęcie narracji dzieła od daty
powstania KPN wydawało się rozwiązaniem może nieco
bezwzględnym, ale logicznym.
Piłsudczykowski charakter tego nurtu został zasygnalizowany
portretem wiszącym w mieszkaniu Moczulskiego i jego
wypowiedzią. Myślę, że i ten wątek należałoby rozwinąć. To
ważny klucz zarówno do wyboru niezwykle trudnej drogi -
narażającej życie działaczy KPN – Moczulskiego, Szomańskiego,
Szeremietiewa, dla których Marszałek był wciąż zywym
autorytetem. To klucz do wizjonerskich analiz w „Rewolucji
bez rewolucji” (nawet jej tytuł jest aluzją do wypowiedzi
Piłsudskiego o Maju 1926 roku!) jak i do różnych, czasem
dwuznacznych działań. I w filmie i po dyskusji Moczulski
mówił o swych rozmowach z bezpieką – nie traktował ich
jednak jako donosicielstwa, raczej jako grę – i tu wzorcem
dla kompromisów była mu współpraca piłsudczyków z
austriackim wywiadem. Tym którzy mają mu to za złe
odpowiadał – w jednej z najważniejszych scen filmu – słowami
Piłsudskiego, iż dla Polski trzeba czasami włożyć ręce w
gówno. Nie można też nie zgodzić się z filmową wypowiedzią
Antoniego Dudka, z której wynikało, że oskarżany o
agenturalność Moczulski był najbardziej prześladowanym
więźniem politycznym. Od momentu powołania KPN do kompromisu
„Okrągłego Stołu” upłynęło 10 lat. Moczulski z tych 10 ponad
6 przesiedział w ciężkich więzieniach. Jeśli popełnił jakieś
grzechy w młodości – odkupił je kilkakrotnie, czego o
większości późniejszych przywódców III RP powiedzieć nie
można. I nie chodzi tu tylko o przeróżnych „Olinów” czy „Katów”.
I jeszcze parę drobiazgów
W czasie dyskusji, jaka nastąpiła po projekcji zarzucano też
reżyserowi zbytnią emocjonalność. Ależ to właśnie jest jedną
z głównych zalet: od dzieła sztuki wymagamy, by było czymś
więcej niż podręcznik, by przynosiło także wartości
estetyczne, uczuciowe, etyczne, metafizycze etc., wymagamy
by trzymało w napięciu, by pokazywało bohaterów, z którymi
można się utożsamić, a przynajmniej sympatyzować – ale i
antybohaterów, których można i trzeba potępić. Tak uczymy
się odróżniać zło od dobra! A pamiętać też trzeba, że dzieło
powstające w tak zakłamanym otoczeniu jakim jest matriks III
RP skazane jest na emocje, na chcianą czy mimowolną polemikę,
na szarganie – fałszywych zresztą – świętości i autorytetów.
Gdyby film Gawlikowskiego pozbawiony został tych cech –
byłby po prostu zbędny.
Autor działający w Krakowie musi wpaść w krakocentryzm – ten
zarzut też padał w dyskusji. Ale na obronę reżysera trzeba
powiedzieć, że stosował zasadę pars pro toto, to znaczy, że
działacze krakowskiej KPN występowali jako działacze KPN w
ogóle, jako przedstawiciele całej opozycji
niepodległościowej. Lepszym mogłaby być tylko długometrażowa
fabuła – do której reżysera namawiam. Wiedza, zręczność
montażu, umiejętność stopniowania efektów pozwalają wierzyć,
że może to być film i doniosły: poznawczo, estetycznie a
przede wszystkim etycznie.
Bohdan Urbankowski
Tekst opublikowany w lutym 2010 r.
Polski matriks i rzeczywistość
A nasz matriks wygląda tak: w PRL powstaje (nie wiadomo skąd, pewno z pobudek moralnych) opozycja, której ukoronowaniem jest Komitet Obrony Robotników. I ów KOR, włączywszy się w struktury „Solidarności” wraz z nią przejmuje od partii władzę podczas obrad Okrągłego Stołu. Tak więc III RP wywalczyli Wałęsa z Kuroniem i Michnikiem, a przyczynili się do jej uzyskania „ludzie honoru” – Kiszczak z Jaruzelskim.
Film Macieja Gawlikowskiego „Pod prąd” dekonstruuje ten matriks. Prawdę odtwarzamy z wypowiedzi bohaterów, ale i z pozbawionych komentarza scen: towarzysze polscy łaszą się do radzieckich, milicja bije demonstrantów, sąd skazuje opozycjonistów na długoletnie wyroki.
Film nie przypomina o tym co jeszcze jest oczywiste, ale za jakiś czas, przy dzisiejszym stanie nauki i oświaty może już oczywiste nie być. To „prawdy tła”:
1. po II wojnie Polska utraciła suwerenność na rzecz sowieckiego zaborcy, który posiłkował się także polskimi zdrajcami zrzeszonymi w PPR (PZPR);
2. w partii tej trwały walki o łaski Kremla a także o sposób sprawowania władzy – chodziło o różne proporcje i o jakość terroru, przekupstwa itp.
3. ci, którzy przegrywali zostawali potępieni jako „trockiści”, dysydenci” „rewizjoniści” itp. Tracili władzę, ale przecież nie odzyskiwali cnoty, nie przestawali być zdrajcami. To nasze naiwne społeczeństwo wkładało im na głowy cierniowe korony.
Wspomniany przed chwilą KOR wywodził się głównie z odrzutów i odpadów b. aparatu władzy (mam na myśli środowisko Kuronia, nie harcerzyków Macierewicza!). Dawni aparatczycy w rodzaju Geremka potrafili narzucić się na różnego rodzaju ekspertów a nawet funkcyjnych „Solidarności” – i tłumili zarówno społeczny radykalizm, jak aspiracje niepodległościowe tego ruchu. W wyobraźni KORowców mieściła się „finlandyzacja” – nie mieściła walka o niepodległość, bali się Związku Radzieckiego, ale tak samo, jeśli nie bardziej bali się polskich „nacjonalistów”.
Układ – przeciwko komu?
W 1988 roku przez kraj przeszła fala kolejnych demonstracji i strajków. Do glosu dochodzi młode pokolenie „solidarnościowcow” uaktywnia się Federacja Młodzieży Walczącej, bunt przybiera cechy pokoleniowego. Gawlikowski uwypukla te zdarzenia jako decydujące dla późniejszego przewrotu. Zagrożona poczuła się partia, ale zagrożone poczuły się także umiarkowane władze „Solidarności” – Lech Wałęsa zaczął głosić program dogadywania się z partią a potępiać młodych przywódców strajków jako „oszołomów”. Michnik i Kuroń popierają Wałęsę w akcji „pożarniczej” (gaszenia strajków) – można powiedzieć, że ugodowcy z „Solidarności” wspierają ugodowców z PZPR. A jesienią 1988 w Magdalence zostaje zawiązany układ, który pozwoli sojusznikom i podzielić się władzą i - wspólnymi siłami - wykończyć nurt niepodległościowy. Program wygłosił Michnik wdzięcząc się kieliszkiem do Kiszczaka: ja piję za taki rząd, w którym Lechu będzie premierem, a pan ministrem spraw wewnętrznych. Personalia się nieco zmieniły, premierem został Mazowiecki, ale układ zadziałał – i chyba działa nadal.
Wszelkie próby rozliczenia zerwania z przeszłością PRL i rozliczenia komunistów były i są torpedowane – sojusznicy odrzucili w 1992 roku projekt ustawy o restytucji niepodległości, potem – wniosek o postawienie Jaruzelskiego przed Trybunałem Stanu. Autorom stanu wojennego i ich propagandzistom w rodzaju Urbana włos z głowy nie spadł. I nie spadnie – póki działa układ.
KPN – przełamywanie strachu
Konfederacja Polski Niepodległej to była autentyczna polska opozycja – piłsudczycy, spadkobiercy AK i WiNu ale także i NSZ i prawdziwej PPS i niezależnych ludowców. Stąd pluralistyczny, właśnie „konfederacki” charakter tej partii. Ona nie była nie była monolitem, była jakby przedłużeniem wolnego Sejmu II RP.
Gawlikowski cofa się w filmie do początków KPN, pozwala mówić zarówno samym politykom (Moczulski i Szeremietiew z jednej, Kuroń i Lityński z drugiej strony) jak i komentatorom – rolę komentatora znakomicie pełni spokojny, wyważony w swoich sądach historyk Antoni Dudek. Tak więc słyszymy zarówno szefa KORu Kuronia, który uważa, że należy się organizować, lecz nie próbować – broń Boże – obalać władz (argumentem, zresztą poważnym są sowieckie czołgi), z drugiej – lidera KPN, Moczulskiego, który domaga się obalenia władzy partii rządzącej z nadania Kremla i wystąpienia z Paktu Warszawskiego. Historia przyznała rację Moczulskiemu, lecz w momencie wystąpienia obydwu ugrupowań, nie było to wcale pewne. Program KPN wymagał i odwagi, i wyobraźni. Na ekranie widzimy fragmenty rozpraw sądowych, pałowanie manifestantów, głodówkę w obronie więźniów. Twórca filmu dyskretnie pokazuje wspaniałą, pełną poświęcenia postawę Marii Moczulskiej, kontrapunktuje ją z wypowiedzią księdza wyraźnie zafrapowanego tym, że głodówka odbywa się 200 metrów od kościoła, a on o niej nic nie wie... Kamera filmuje mury i cele więzienia w Barczewie, więźniowie mówią o wilgoci, o tym, że z zimna trzeba było siedzieć na pryczach nie dotykając podłogi, że nocami zamarzała woda w misce. Wielu więźniów wpadało w choroby, nie brakło prób samobójczych – i chyba właśnie po to było to więzienie.
Procesy przywódców KPN w latach 1981 – 82 i w 1986 należały do najdłuższych w PRL, wyroki – do najwyższych. Były też testem wzajemnej lojalności opozycyjnych ugrupowań i sygnałem na przyszłość. Ci, którzy dziwią się późniejszym woltom politycznym Michnika, które doprowadziły do słynnego „Odp... się od generała” powinni zwrócić uwagę na wcześniejsze wypowiedzi Lityńskiego czy Bujaka. Lityński, z autentycznym bądź dobrze zagranym zawstydzeniem przyznaje, że w komunikatach o represjach wobec opozycji wykreślali nazwę KPN, wszystko szło na rachunek KORu [także i ewentualna pomoc z zagranicy - BU]; Bujak z kolei wygadał się podczas jednego z wieców na Śląsku: na pytanie dlaczego nie bronią uwięzionych KPNowców odpowiedział mniej więcej tak; to są wariaci, mogą narozrabiać, niech na razie posiedzą, gdy opanujemy sytuację, to się ich wypuści. Słowa może były nieco inne, treść właśnie taka, czyli podła. Konfederacja przeszkadzałaby nowemu układowi, nowemu podziałowi Polski. Moczulski wyszedł po I procesie po interwencji prymasa Wyszyńskiego – ku niezadowoleniu „patriotów” z KSS – KOR.
Parę słów o tradycji
Film krakowskiego reżysera jest rzetelny w dochodzeniu do prawdy, choć – rozumiem, że z konieczności – fragmentaryczny. Można mu zarzucić jednostronność, jak uczynił to ktoś podczas dyskusji po filmie wyświetlanym u warszawskich Roninów – ale tylko w tym sensie, że skupił się na wybranym przez siebie temacie. Ale w ten sposób właśnie przywrócił zachwiane proporcje, pomniejszył nadętych na użytek propagandy b. „dysydentów”, jednym zdaniem: oddał sprawiedliwość zasłużonym i pokrzywdzonym – choć oczywiście nie wszystkim. W niedostatecznym stopniu zostali może pokazani „ojcowie – założyciele” nurtu niepodległościowego, więcej miejsca należało się takim postaciom jak gen. Abraham, płk Szostak – „Filip” czy gen. „Boruta” - Spiechowicz. W przeciwieństwie do Geremka i „dysydentów”, z których biografii niewiele da się wydłubać czynów ważnych (nie mówiąc o bohaterskich) - przywódcy nurtu niepodległościowego przez całe życie byli wielcy, reżyser miałby problem, co wybrać z ich biografii. W przypadku gen. Abrahama wypadałoby np. wspomnieć i o obronie Lwowa i o Wrześniu 1939 etc. etc. Podobne problemy miałby reżyser z pozostałymi bohaterami – musiałby powstać dodatkowy film. Więc skupienie się na małej grupie przywódców KPN, rozpoczęcie narracji dzieła od daty powstania KPN wydawało się rozwiązaniem może nieco bezwzględnym, ale logicznym.
Piłsudczykowski charakter tego nurtu został zasygnalizowany portretem wiszącym w mieszkaniu Moczulskiego i jego wypowiedzią. Myślę, że i ten wątek należałoby rozwinąć. To ważny klucz zarówno do wyboru niezwykle trudnej drogi - narażającej życie działaczy KPN – Moczulskiego, Szomańskiego, Szeremietiewa, dla których Marszałek był wciąż zywym autorytetem. To klucz do wizjonerskich analiz w „Rewolucji bez rewolucji” (nawet jej tytuł jest aluzją do wypowiedzi Piłsudskiego o Maju 1926 roku!) jak i do różnych, czasem dwuznacznych działań. I w filmie i po dyskusji Moczulski mówił o swych rozmowach z bezpieką – nie traktował ich jednak jako donosicielstwa, raczej jako grę – i tu wzorcem dla kompromisów była mu współpraca piłsudczyków z austriackim wywiadem. Tym którzy mają mu to za złe odpowiadał – w jednej z najważniejszych scen filmu – słowami Piłsudskiego, iż dla Polski trzeba czasami włożyć ręce w gówno. Nie można też nie zgodzić się z filmową wypowiedzią Antoniego Dudka, z której wynikało, że oskarżany o agenturalność Moczulski był najbardziej prześladowanym więźniem politycznym. Od momentu powołania KPN do kompromisu „Okrągłego Stołu” upłynęło 10 lat. Moczulski z tych 10 ponad 6 przesiedział w ciężkich więzieniach. Jeśli popełnił jakieś grzechy w młodości – odkupił je kilkakrotnie, czego o większości późniejszych przywódców III RP powiedzieć nie można. I nie chodzi tu tylko o przeróżnych „Olinów” czy „Katów”.
I jeszcze parę drobiazgów
W czasie dyskusji, jaka nastąpiła po projekcji zarzucano też reżyserowi zbytnią emocjonalność. Ależ to właśnie jest jedną z głównych zalet: od dzieła sztuki wymagamy, by było czymś więcej niż podręcznik, by przynosiło także wartości estetyczne, uczuciowe, etyczne, metafizycze etc., wymagamy by trzymało w napięciu, by pokazywało bohaterów, z którymi można się utożsamić, a przynajmniej sympatyzować – ale i antybohaterów, których można i trzeba potępić. Tak uczymy się odróżniać zło od dobra! A pamiętać też trzeba, że dzieło powstające w tak zakłamanym otoczeniu jakim jest matriks III RP skazane jest na emocje, na chcianą czy mimowolną polemikę, na szarganie – fałszywych zresztą – świętości i autorytetów. Gdyby film Gawlikowskiego pozbawiony został tych cech – byłby po prostu zbędny.
Autor działający w Krakowie musi wpaść w krakocentryzm – ten zarzut też padał w dyskusji. Ale na obronę reżysera trzeba powiedzieć, że stosował zasadę pars pro toto, to znaczy, że działacze krakowskiej KPN występowali jako działacze KPN w ogóle, jako przedstawiciele całej opozycji niepodległościowej. Lepszym mogłaby być tylko długometrażowa fabuła – do której reżysera namawiam. Wiedza, zręczność montażu, umiejętność stopniowania efektów pozwalają wierzyć, że może to być film i doniosły: poznawczo, estetycznie a przede wszystkim etycznie.
. . . . . .