Gontarczyk: Gawlikowski jest zaślepiony, chce wybielić Moczulskiego
KPN-owi film się należał. Ale nie w taki sposób,
jak w „Pod prąd". Maciej Gawlikowski wyrządził też świństwo
wielu ludziom - mówi w rozmowie z Fronda.pl Piotr Gontarczyk.
Nasz wywiad z twórcą filmu dokumentalnego
„Pod Prąd" o historii Konfederacji Polski Niepodległej
wzbudził spore kontrowersje. Publikujemy kolejny głos w
gorącej debacie - z Maciejem Gawlikowskim polemizuje
historyk IPN dr Piotr Gontarczyk.
Fronda.pl: Dlaczego ostro zaatakował Pan
Macieja Gawlikowskiego za film o Konfederacji Polski
Niepodległej? W rozmowie z nami powiedział, że Piotr
Gontarczyk „niemal obrzucił go wyzwiskami, bez odnoszenia
się do meritum tego dokumentu”?
Piotr Gontarczyk*: Pan Gawlikowski,
nazywając rzecz możliwie najdelikatniej, po prostu mija się
z prawdą. Nie obrzuciłem go żadnymi wyzwiskami, tylko ostro
skrytykowałem jego film na pokazie zorganizowanym w klubie „Ronin”
stawiając mu zarzut fałszowania historii. Sala byłą pełna,
więc jak Gawlikowski mam kłopoty z pamięcią, to może spytać
świadków. Zdanie w pełni podtrzymuję: to film po prostu
chybiony.
Co to znaczy „chybiony” ?
Konfederacja Polski Niepodległej to bardzo ważne ugrupowanie
w naszej historii. Zdecydowany antykomunizm i jednoznaczne
artykułowanie konieczności odzyskania niepodległości
powodują, że jest mi ona znacznie bliższa niż znaczna część
tzw. konstruktywnej opozycji. Konfederatom ten film się
należał i szkoda, że powstał on dopiero 20 lat po upadku
muru. Ale film Gawlikowskiego to zmarnowana szansa. Sposób,
w jaki ukazano, a raczej zakłamywano w nim historię jest dla
mnie kompletnie nie do przyjęcia.
Co Pan konkretnie zarzuca Maciejowi Gawlikowskiemu?
Pan Gawlikowski, co nie jest nowością, jest bardzo mocno
emocjonalnie zaangażowany po stronie Leszka Moczulskiego.
Już kilka lat temu przekonałem się, że emocje są u niego w
tej sprawie tak duże, że nie jest on w stanie przyjmować
faktów niezgodnych ze swoimi poglądami. W imię swoich
sympatii pozwolił sobie na to, by manipulować historyczną
rzeczywistością. Tyle słyszę narzekań prawicowych
publicystów, że lewica bez przerwy kłamie i fałszuje
historię. „Jak Kalemu ukraść krowę, to źle, ale jak Kali
kraść, to dobrze?” Ja się na tak ą filozofię nie zgadzam.
Prawda jest prawdą i musza ją szanować wszyscy. Trzeba
oddzielić własne poglądy od rzeczywistości. Jak nie umie,
niech sobie da spokój z historią.
Chodzi Panu o sprawę TW „Lecha”?
Tak, ale nie tylko, bo żeby wybielić Leszka Moczulskiego
autor filmu pozwolił sobie na wiele niesprawiedliwych ocen
działań innych polityków, niedopuszczalnych zniekształceń
kontekstu historycznego. To film, w którym rację ma tylko
Moczulski: inni zostali obśmiani lub w ogóle pominięci.
Szczególnie poważne konsekwencje mają dla filmu manipulacje
wokół agenturalnego uwikłania Moczulskiego. Tu u Macieja
Gawlikowskiego nie obowiązują żadne zasady. W imię
promowania wersji wybielającej Moczulskiego autor na
przykład dość bezceremonialnie traktuje wielu ludzi, którzy
w różnych epokach i w różnych okolicznościach pracowali przy
lustracji. Na przykład w 1992 r. tzw. listę Macierewicza, na
której znalazł się Moczulski, zestawiali ideowi, młodzi
ludzie, którzy pracowali w ciężkich warunkach 24 godziny na
dobę dosłownie w gnieździe os. Z filmu „Pod prąd” wynika, że
ich praca to nic. Bo słynną „listę Macierewicza”, miał
stworzyć „jakiś esbek”, bodaj płk Anklewicz. Także cały
proces lustracyjny, w którym po drugiej stronie (w stosunku
do uznanego za kłamcę lustracyjnego” M. Moczulskiego)
pracowali ideowi ludzie, z nieposzlakowanej czci sędzią
Bogusławem Nizieńskim na czele, zostali przedstawieni jako
ktoś w rodzaju pomocników SB, a w każdym bądź razie ludzie
służący złej sprawie. I tym wszystkim ludziom Pan
Gawlikowski wyrządził zwyczajne świństwo.
Gawlikowski powiedział, że wielokrotnie czytał
teczkę TW „Lecha” i tak dziwnych dokumentów jeszcze nie
widział. A Pan czytał te akta?
Tak, znam te dokumenty. Mało tego, znam też dokumentację
Sądu Lustracyjnego. Dla mnie sprawa agenturalnej współpracy
Moczulskiego w świetle tych materiałów nie przedstawia
żadnych wątpliwości. A opinie Pana Gawlikowskiego w tej
materii uważam za mało wiarygodne. Wiedziałem, że może on
zrobić taki film, jaki zrobił, bo rozmawiałem z nim kiedyś
na temat sprawy L. Moczulskiego i widziałem, że to człowiek
kompletnie zaślepiony. Prosiłem więc producenta i jego
współpracowników, żeby uważali, bo może wyjść z tego jakieś
nieszczęście. Chyba tylko dlatego autor filmu udał się – a
raczej chyba został do tego zmuszony - na kilkugodzinne
nagranie do pracownika Biura Rzecznika Interesu Publicznego
Pana Wojciecha Sawickiego, który tą sprawę u Rzecznika „prowadził”.
Wiem, że rozmowa z nim się odbyła.
To chyba dobrze?
Tak, ale problem w tym, że dziennikarz prowadził rozmowę w
stylu Moniki Olejnik pokrzykując i atakując swojego rozmówcę.
A potem, w dokumencie nie umieścił nawet 5 sekund wywiadu.
Oficjalna wersja brzmiała tak, że Sawicki był tak mało
przekonujący, że nie nadawał się do pokazania. Nawet się nie
dziwię. Jak by ktoś wobec mnie się tak zachowywał, tez bym
się zdenerwował i może kiepsko wyglądał. Gawlikowski nie dał
też prawa głosu innym osobom, które były zaangażowane w tą
sprawę, np. sędziemu Nizieńskiemu. Co, to też ubek, jak
Macierewicz? Co ciekawe, Moczulski przegrał z kretesem
sprawę w Sądzie Lustracyjnym, który „oczyszcza z zarzutów
kłamstwa lustracyjnego” każdego, kogo się tylko da. Tu
sprawa była tak oczywista, że się najwidoczniej nie dało.
A co z tym argumentem Macieja Gawlikowskiego, że
zwykle esbecy bronili agentów. Moczulskiego jednomyślnie
obciążają.
A co to za argument? Gdzie tu logika? A gdyby SB-ecy
zaprzeczali, że Moczulski jednak nie był agentem, to
znaczyłoby, że kłamią, bo był? A czy te zeznania podważają
choćby jedno słowo z zachowanych dokumentów archiwalnych?
Tak to już jest, że większość SB-eków kłamie jak najęta, ale
nie wszyscy i nie zawsze. Poza tym dla mnie te zeznania nie
mają żadnego znaczenia. Zdecydowanie ważniejsze są zachowane
dokumenty.
Może Moczulski był agentem, ale zrehabilitował się
późniejszą działalnością?
To już jest kwestia oceny osoby i całego dorobku przywódcy
KPN. Ja jestem historykiem i zajmuję się opisywaniem
rzeczywistości, a nie wydawaniem podobnych ocen. Różni
ludzie mogą sobie opisywać historię na różne sposoby, ważyć
grzechy i zasługi. Mogą po swojemu opisywać historię, pod
warunkiem wszakże, że dążą do prawdy i trzymają się faktów.
Ale to niestety nie dotyczy filmu Gawlikowskiego.
Ale przecież jako pierwszy polityk Moczulski poddał
się autolustracji?
Pytanie, jakie motywy nim kierowały. Niech Pan nie żartuje.
Ja wtedy pracowałem w Biurze Rzecznika Interesu Publicznego
i wszyscy u nas wiedzieli, w jakich okolicznościach Leszek
Moczulski złożył wniosek o swoją lustrację. Myślę, że to
silna presja środowiska wymusiła na nim ten krok. Nie miał
więc innego wyjścia, no i nic do stracenia.
Zdaniem autora filmu sprawa TW „Lecha” jest jednak
marginalna dla historii KPN, a on robił film o historii
organizacji.
Zgadzam się, że to nie jest dla historii KPN element
najważniejszy. Ale skoro Maciej Gawlikowski nie mógł sobie
emocjonalnie poradzić ze sprawą TW „Lecha”, to robiąc film o
historii KPN mógł tę kwestię śmiało pominąć. Zacząć film od
powstania KPN i zakończyć go w 1989 r. i wszystko byłoby
mniej więcej fair. Jeżeli jednak zdecydował się na
dotknięcie wspomnianej kwestii, należało to zrobić uczciwie.
Pokazanie tej sprawy w taki sposób, w jaki to zrobił
Gawlikowski, to intelektualne oszustwo.
Zostawmy sprawę oceny materiałów w sprawie TW „Lecha”.
Pojawia się pytanie o rolę Moczulskiego w obaleniu rządu
Jana Olszewskiego. Dwa dokumenty, „Pod prąd” i „Nocna zmiana”
Jacka Kurskiego inaczej przedstawiają ten temat.
Między pokazaniem roli Moczulskiego w obu dokumentach
stawiam znak równości. Bez wątpienia ekipa Jana Olszewskiego
starała się wykorzystać zgromadzony materiał dotyczący TW „Lecha”
do próby zatrzymania upadku rządu. Interpretacja tego faktu
jest trudna, choć osobiście jestem dość daleki od potępienia.
Ale jest też oczywiste, że obalając rząd Moczulski wiedział,
że jest na liście agentów i po prostu walczył o życie.
Czy rząd Olszewskiego jest mitologizowany przez
dzisiejszych zwolenników IV RP?
To długi temat i przedmiot sporów historyków. Niektórzy, jak
np. Antoni Dudek uważają że los tego rządu był przesądzony.
Podzielam jego opinię. Dodam tylko od siebie, że jednym z
ważniejszych elementów układanki były także sprawy związane
z lustracją. Nie tylko Moczulskiego zresztą, ale przede
wszystkim Lecha Wałęsy. To nie jest tylko kwestia mitologii.
Rząd Olszewskiego upadł. Ale dlaczego Pana zdaniem
nie powiodło się KPN-owi zrealizować większości swoich celów,
ani w czasie przełomu 1989 roku, ani w III RP?
Najważniejszy punkt programu Konfederacji – niepodległość –
został wywalczony, także przy udziale Leszka Moczulskiego.
Jak już powiedziałem, film się Konfederatom należał, choć na
pewno nie taki. Nie wiem, czy powstanie lepszy, bo
Gawlikowski „spalił” temat. Jestem wobec jego dzieła mocno
krytyczny, ale nie miałem najmniejszej ochoty mówić tego
publicznie. Zrobiłem to tylko na typowym spotkaniu klubowym,
w którym obowiązuje zasada „niewynoszenia” i mimo
kierowanych pod moim adresem próśb o napisanie tekstu o
filmie konsekwentnie odmawiałem. Nie chciałem w najmniejszym
stopniu przyczynić się do kłopotów filmu, bo zdecydowanie
opowiadam się za jego pokazaniem. Dopiero teraz mówię głośno
co myślę, bo zostałem przez autora publicznie wywołany.
Rozmawiałem na temat filmu z innymi przywódcami KPN:
Tadeuszem Stańskim i Romualdem Szeremietiewem. Nasze opinie
były nie tak odległe. Całą sprawa jest dla mnie smutna o
tyle, że KPN-owcy to naprawdę wspaniali ludzie, którzy
zasługiwali, by z ich wierności dla idei niepodległości
zbudować przesłanie dla przedstawicieli młodego pokolenia. A
jak się kończy film Gawlikowskiego? Ano, kończy się planszą,
że Leszek Moczulski, w związku z przegraną sprawą
lustracyjną zaskarżył Polskę do Trybunału w Strasburgu. I to
ma być przesłanie filmu o KPN? Żenada.
Rozmawiał Mariusz Majewski
* dr Piotr Gontarczyk, historyk i politolog, w latach 1998-2005 pracownik Biura Rzecznika Interesu Publicznego, autor prac dotyczących najnowszej historii Polski. Najbardziej znane to „SB a Lech Wałęsa" (wraz ze Sławomirem Cenckiewiczem) i „Polska Partia Robotnicza. Droga do władzy 1941-1944". Obecnie pełni obowiązki Zastępcy Dyrektora Biura Lustracyjnego IPN.
Gawlikowski odpowiada Gontarczykowi: Inwektywy zamiast dyskusji
Mam nadzieję, że Piotr Gontarczyk recenzowany przez siebie
film wreszcie obejrzy z uwagą, i będzie mu choć trochę wstyd
z powodu słów, które wypowiedział - pisze Maciej Gawlikowski.
Artykuł jest odpowiedzią na wywiad, jakiego portalowi
Fronda.pl udzielił historyk Piotr Gontarczyk. Była to z
kolei polemika z tezami, które postawił Maciej Gawlikowski w
wywiadzie dla portalu Fronda.pl na temat zatrzymania przez
TVP2 emisji filmu "Pod prąd" na temat historii KPN.
„Konfederacja Polski Niepodległej to bardzo ważne
ugrupowanie w naszej historii. (…) Konfederatom ten film się
należał i szkoda, że powstał on dopiero 20 lat po upadku
muru”, „KPN-owcy to naprawdę wspaniali ludzie, którzy
zasługiwali, by z ich wierności dla idei niepodległości
zbudować przesłanie dla przedstawicieli młodego pokolenia”
powiedział w wywiadzie dla portalu Fronda.pl Piotr
Gontarczyk, jeden z dyrektorów w Instytucie Pamięci
Narodowej.
Dorobek wydawniczy IPN to sporo ponad pół tysiąca książek,
regularnie ukazujące się miesięcznik i dwa półroczniki, gry
edukacyjne, wielkonakładowe dodatki historyczne do prasy,
teki edukacyjne, publikacje internetowe, materiały
pomocnicze dla nauczycieli, wiele współtworzonych przez
Instytut filmów i programów telewizyjnych, nawet całych ich
cykli.
Ile z tych prawie 600 książek opisuje historię KPN dla „zbudowania
przesłania dla przedstawicieli młodego pokolenia?
Żadna!
Nie ma nie tylko monografii Konfederacji, ale nawet zbiorów
dokumentów programowych, tekstów z prasy podziemnej KPN,
jakiejkolwiek edycji źródeł, na podstawie których historycy
mogliby pisać opracowania, prace naukowe.
Dopiero w tych dniach krakowski oddział Instytutu opublikuje
pierwszą (po 10 latach działania IPN!) taką pracę - zbiór
źródeł dotyczących działalności małopolskiego obszaru KPN.
A w ilu pozostałych publikacjach IPN choćby odnotowano 30.
rocznicę powstania tego „bardzo ważnego ugrupowania w naszej
historii”?
Tylko w „Biuletynie IPN” ukazał się dwa miesiące po rocznicy
krótki artykuł. Pisany na kolanie, bez żadnych przypisów
(sic!), z błędami merytorycznymi.
To cały dorobek Instytutu w tej dziedzinie, a Gontarczyk
ubolewa nad tym, że to telewizje nie dbają o Pamięć Narodową,
bo nie zrobiły przez 20 lat żadnego filmu o KPN-ie!
Personalny atak zamiast rzeczowej krytyki
Nie wykluczam, że pisząc na temat historii KPN, czy też
robiąc film, mogłem popełnić jakiś błąd merytoryczny. Skoro
nie ma monografii, nie ma żadnych opracowań, to jako
dziennikarz musiałem zastępować pracę historyków, nie mając
ku temu takich kompetencji jak choćby dr Gontarczyk.
I właśnie liczyłem na wytknięcie mi takich błędów przez
wybitnego historyka.
Daremnie.
Krytyka filmu nie była w żadnym stopniu merytoryczna. W
zamian mogłem przeczytać niezwykle emocjonalne uwagi o tym,
że: zakłamałem historię, zmanipulowałem historyczną
rzeczywistość, pozwoliłem sobie na wiele niesprawiedliwych
ocen działań innych polityków oraz niedopuszczalnych
zniekształceń kontekstu historycznego, nie obowiązują mnie
żadne zasady, wyrządziłem świństwo nieposzlakowanej czci
sędziemu Nizieńskiemu (o którym w filmie ani słowa!), jestem
człowiekiem kompletnie zaślepionym, nie dążę do prawdy i nie
trzymam się faktów, wybielam Moczulskiego, pokrzykuje na
rozmówców i ich atakuję (Gontarczyk nie był świadkiem żadnej
z moich rozmów!), jestem intelektualnym oszustem, i wreszcie
najgorsze – że przypominam mu… Monikę Olejnik.
Pozostawię te ataki bez komentarza, muszę jednak sprostować
kilka podanych przez niego nieprawdziwych informacji.
Zdaniem Gontarczyka: „Z filmu „Pod prąd” wynika, że ich
praca to nic. Bo słynną „listę Macierewicza”, miał stworzyć
„jakiś esbek”, bodaj płk Anklewicz”.
Takiego stwierdzenia oczywiście w filmie nie ma, to wytwór
fantazji Gontarczyka. Wręcz przeciwnie, jest nawet wyraźnie
powiedziane, że sporządzający „listę Macierewicza”
pracownicy Wydziału Studiów byli młodymi, oddanymi sprawie
ludźmi (mówi to Tomasz Tywonek). Jest natomiast wspomniany
wysoki rangą oficer SB Andrzej Anklewicz, który blisko
współpracował wtedy z Antonim Macierewiczem. Jest mowa o tym,
że pełnił w MSW ważne funkcje. I tym faktom oczywiście
Gontarczyk zaprzeczyć nie może. Nawet nie próbuje. Wprawdzie
dysponuję nagraną wypowiedzią bliskiego współpracownika
ówczesnego szefa MSW, który mówi, że nie wyklucza wpływu
Anklewicza na kształt „listy”, ale tej akurat wypowiedzi nie
umieściłem w filmie, bo wymagała odpowiedzi Macierewicza,
który nie zgodził się na nagranie. Wygląda więc na to, że
uderzyłem w stół, a nożyce się odezwały…
Pisze Gontarczyk: „Nie obrzuciłem go żadnymi wyzwiskami,
tylko ostro skrytykowałem jego film na pokazie
zorganizowanym w klubie „Ronin” stawiając mu zarzut
fałszowania historii”.
Być może określenia „gnój” i „bolszewik” to dla Gontarczyka
nie są wyzwiska… A takimi właśnie słowami dość głośno
określał mnie jeszcze w trakcie projekcji, na co jest wielu
świadków. Nie czuję się urażony, przytaczam ten fakt
wyłącznie po to, żeby uzmysłowić poziom agresji i
zacietrzewienia u niektórych wrogów filmu.
Zwolennicy knebla?
Wiem, że jeszcze przed zdjęciami do filmu były naciski na
jego producenta. Gontarczyk to potwierdził: „(…) widziałem,
że to człowiek kompletnie zaślepiony. Prosiłem więc
producenta i jego współpracowników, żeby uważali, bo może
wyjść z tego jakieś nieszczęście”.
Zresztą naciski wywierał nie tylko Gontarczyk, ale także
inne osoby z kręgu Antoniego Macierewicza. Pewien znany
reżyser zapowiedział nawet, że nie dopuści do emisji filmu w
TVP. To mówi o stosunku do idei wolnego słowa znacznie
więcej niż dziesiątki deklaracji i listów otwartych w
obronie „swoich” dzieł i „swoich” kolegów.
Wszystkich przebił Jerzy Zalewski, apelując w liście do
producenta „Pod prąd” (zamieszczonym w internecie): „Uczulam
Cię także na możliwość zmiany niekorzystnej dla tych dwóch
polityków (Jana Olszewskiego i Antoniego Macierewicza –
przyp. mg) wymowy filmu, co także leży twojej gestii jako
producenta”. Wybitny twórca, wróg cenzury, znany zwolennik
wolności słowa uznaje, że producent wbrew autorowi ma prawo
ingerować w wymowę filmu?
Wolę innego Jurka Zalewskiego, tego sprzed lat. Wtedy to w
jednym z wywiadów powiedział: „Filmowy biznes można świetnie
uprawiać tylko wtedy, jeśli autor zgadza się na wszystkie
poprawki. Tyle że po jakimś czasie zaczyna się funkcjonować
w jakimś takim mitycznym świecie dobrze zrobionego chłamu.
Ja na mojej drodze nie spotkałem prawie żadnych osób, które
broniłyby swojej wypowiedzi. A uważam, że w sensie
artystycznym to jest rzecz święta”. Święta rzecz, święte
słowa…
„Co, to też ubek, jak Macierewicz?” – tymi słowami
Gontarczyk sugeruje, że kiedykolwiek określiłem Antoniego
Macierewicza mianem „ubeka”. To podłość. Nie należę do
wielbicieli politycznej działalności Macierewicza ani w
wolnej Polsce, ani też wcześniej - w KOR-ze, ale uważam go
za bohatera walki z komunistyczną władzą. Obce jest mi
opluwanie odważnych opozycjonistów lat 70-tych z powodu ich
dzisiejszych politycznych wyborów. Dotyczy to tak
Macierewicza, jak Niesiołowskiego, Czumy czy Celińskiego.
Dyrektor Sawicki pisze na nowo historię
„(…) autor filmu udał się – a raczej chyba został do tego
zmuszony - na kilkugodzinne nagranie do pracownika Biura
Rzecznika Interesu Publicznego Pana Wojciecha Sawickiego”
twierdzi Gontarczyk. Kto i dlaczego miałby mnie aż zmuszać
do nagrania Sawickiego, tego niestety nie wyjaśnił. Szkoda.
W rzeczywistości rozmowa, przy której nie było Gontarczyka,
nie trwała kilka godzin, lecz ponad godzinę. Dodatkowo przez
godzinę słuchałem oświadczenia Sawickiego, które sobie
wcześniej przygotował i na swoje wyraźne życzenie wygłosił
po naszej rozmowie. Stąd też pewnie wynikła jego nerwowość,
bo nie chciał rozmawiać, odpowiadać na pytania, lecz jedynie
wygłaszać przemówienie.
„(…) w dokumencie nie umieścił nawet 5 sekund wywiadu.
Oficjalna wersja brzmiała tak, że Sawicki był tak mało
przekonujący, że nie nadawał się do pokazania”.
Nie chciałem tego nagłaśniać, ale skoro Gontarczyk zarzuca
mi manipulację, wyraźnie to napiszę - nie pokazałem w filmie
wypowiedzi Sawickiego ze względu na ich absurdalność.
Chodziło mi też o dobro instytucji, w której pełni on
dyrektorską funkcję. Los IPN jest dla mnie ważny i nie
chciałem w przededniu planowanych przez polityków zmian,
dawać jego wrogom poważnego argumentu przeciwko obecnemu
kierownictwu Instytutu. Niestety, wypowiedzi dyrektora
Sawickiego łatwo mogą zostać uznane za kompromitujące go
jako historyka i jako archiwistę.
Wojciech Sawicki powiedział do kamery w rozmowie ze mną, że
w czasach PRL kierownictwo Konfederacji Polski Niepodległej
nie działało na rzecz wolnej Polski, było przesycone
agenturą, a Leszek Moczulski do końca PRL był szczególnie
aktywnym, płatnym agentem Służby Bezpieczeństwa. Na powyższe
twierdzenia dyr. Sawicki żadnych dowodów nie miał, a są to
tezy stojące w jaskrawej sprzeczności z wiedzą historyczną,
a nawet ustaleniami Sądu Lustracyjnego w sprawie Leszka
Moczulskiego.
Oto fragmenty wypowiedzi Sawickiego: „Okoliczności
zakończenia współpracy w 1977 roku jednoznacznie, bez
żadnych wątpliwości wskazują na to, że to nie tyle było to
fikcyjne zakończenie współpracy, ale ten agent przeszedł na
wyższy etap współpracy”, „Mamy dowody na to, że utrzymywał
nieoficjalne kontakty z kierownictwem MSW”.
Dociskany pytaniami o te dowody, Sawicki mówi, że „jest
przynajmniej jeden taki dowód, z 1989 roku, bodajże jeszcze
z października”. Nie trzeba być historykiem, żeby wiedzieć,
że w październiku 1989 rządził już w najlepsze rząd
Mazowieckiego i zarzut kontaktów z jego szefostwem MSW
mający dowodzić zdrady Polski, jest groteskowy.
Dokumenty SB źródłem wszelkiej wiedzy
Sawicki jako dowody agenturalności Moczulskiego podawał
rzekome opinie różnych ludzi, np. Romualda Szeremietiewa.
Oto zestawienie zarejestrowanych przeze mnie wypowiedzi obu
panów:
Sawicki: „Romuald Szeremietiew również stwierdził, że nie ma
wątpliwości, że Leszek Moczulski to agent „Lech”.
Szeremietiew: „Leszek, ja to zresztą powiedziałem (przed
sądem – przyp. mg), że Leszek nie był agentem. (…) Nigdy nie
uważałem, że Moczulski był TW, który donosił na mnie czy na
kogokolwiek. On mógł prowadzić jakąś grę z nimi, i w którymś
momencie zerwał ją. Z grą, nie z tym, że na kogokolwiek
kablował. Oni mogli go traktować jako swojego informatora,
mogli go tak zapisywać. Przecież to, co oni zapisywali, to
on na to nie miał wpływu”.
Sawicki jest pewien, że Moczulski z Szeremietiewem znają się
od 1977 roku, bo tak wielokrotnie zapisali esbecy. Argumentu,
że obaj opozycjoniści twierdzą stanowczo, że w 1977 roku
mieli już za sobą 5 lat znajomości i wspólnej konspiracji,
nie przyjmuje. Podobnie traktuje zeznania ich
współtowarzyszy z tamtych czasów, bo „dawni opozycjoniści
różne rzeczy dziś opowiadają”, a dokumenty SB zawierają
prawdę.
Zdaniem Sawickiego, Moczulski był „ogólnie znanym
gloryfikatorem PPR-u i zwolennikiem Moczara”, co było
powszechnie znane, bo pisywał na ten temat artykuły w „Stolicy”.
Po serii moich pytań, Sawicki przyznał, że tych rzekomych „promoczarowskich”
tekstów nigdy nie czytał, a wie o tym „z akt SB, ale nie
tylko z akt „Lecha”, ale przede wszystkim z akt jego wrogów,
choćby z akt na KOR”. Tak wygląda warsztat historyka
pełniącego funkcję wicedyrektora archiwów IPN.
Czy miałem zamieścić w filmie te kuriozalne wypowiedzi? Po
co? Żeby ośmieszyć zarówno jego, jak i instytucję, w której
pełni ważną funkcję?
Czy pierwszy film dokumentalny na temat historii
Konfederacji jest dobrym miejscem na takie błazeństwa?
Jedno mnie pociesza. Sądząc z tego zdania: „A jak się kończy
film Gawlikowskiego? Ano, kończy się planszą, że Leszek
Moczulski, w związku z przegraną sprawą lustracyjną
zaskarżył Polskę do Trybunału w Strasburgu”, Gontarczyk
wcale nie obejrzał mojego filmu!
Film w rzeczywistości kończy się zdjęciami z uroczystości
30. rocznicy KPN, fragmentem przemówienie Moczulskiego, w
którym mówi o odzyskanej wolności i o błędach, jakie
popełnili Konfederaci oraz podsumowującym komentarzem
historyka IPN, prof. Antoniego Dudka.
Mam nadzieję, że Piotr Gontarczyk recenzowany przez siebie
film wreszcie obejrzy z uwagą, i będzie mu choć trochę wstyd
z powodu słów, które wypowiedział w wywiadzie dla portalu
Fronda.pl.
Maciej Gawlikowski
***
W pełni podtrzymuję wszystkie zarzuty
pod adresem filmu Macieja Gawlikowskiego na
temat KPN.
Jeżeli jednak rzeczywiście w czasie
projekcji prezentacji filmu w klubie "Ronin"
pozwoliłem sobie gdziekolwiek na, powodowane
nadmiarem emocji, jakiekolwiek obraźliwe
uwagi na temat jego autora, to z tego powodu
składam wyrazy najgłębszego ubolewania i
proszę Wspomnianego o przyjęcie moich
najszczerszych przeprosin.
Piotr Gontarczyk.
***
I jeszcze jeden e-mail do redakcji. Tym razem od Macieja Gawlikowskiego. Oto jego treść:
Cieszę się, że mój film był dla dra
Gontarczyka emocjonujący. Kiedy wreszcie spokojnie go
obejrzy, na pewno zauważy też wiele elementów, które trudno
mu było dostrzec w gorączce emocji. Poproszę producenta o
przekazanie dr. Gontarczykowi kopii filmu.
Żadnej urazy oczywiście nie czuję, a cały ten
przykry incydent z ulgą puszczam w niepamięć.
Pozdrawiam
Maciej Gawlikowski
***
Polemika ukazała się w drugiej połowie marca 2010 r. na portalu www.fronda.pl
. . . . . .